Odnotowywanie głębokich różnic kulturowych nie wymaga wysiłku. Widać je codziennie i na każdym kroku, trzeba jedynie uważniej spojrzeć. Acz ten tydzień okazał się wyjątkowo bogaty w ich przykłady.

Macron i Scholz

Weźmy choćby nowe gesty, jakie Emmanuel Macron i Olaf Scholz wykonali pod adresem Kremla. Prezydent Francji podczas rozmowy w telewizji TF1 oznajmił, iż należy już myśleć: „jak dać gwarancje bezpieczeństwa Rosji w dniu jej powrotu do stołu negocjacyjnego”. W tym samym czasie kanclerz Niemiec podczas dyskusji na Berlińskiej Konferencji Bezpieczeństwa mówił o możliwości nie tylko negocjacji z Rosją, ale też odbudowy wspólnie z nią europejskiego ładu - jeśli tylko Kreml wyrzeknie się agresji. Możemy wrócić do porządku pokojowego, który działał i ponownie go zabezpieczyć – podkreślał Scholz.

Reklama
Reklama

Przywódcy dwóch najważniejszych krajów Unii nadal zdają się wierzyć, że Władimir Putin i otaczające go rosyjskie elity będą zmagać się z tym, co same sprokurowały, wedle zachodnich reguł. Tych, które rozstrzygały o zakończeniu przez Francję krwawej wojny ze zbuntowaną Algierią, zmusiły Wielką Brytanię do pogodzenia się z rozpadem swego imperium i nakłoniły Stany Zjednoczone, żeby zamknęły swą militarną obecność w Wietnamie i Afganistanie. We wszystkich tych przypadkach, gdy zbrojne zmagania przeciągały się w czasie i przynosiły coraz większe straty, przywódcy zachodnich demokracji zaczynali kalkulować. Ich państwa traciły młodych obywateli, szargały swój wizerunek, podatnicy brali na siebie finansowe koszty, gospodarka miewała się gorzej, a zmęczone wojną społeczeństwa coraz ostrzej wyrażały swój sprzeciw. Lista strat rosła i zaczynało wyglądać na to, że nawet militarny triumf ich nie zrekompensuje. Zamiast pyrrusowego zwycięstwa wybierano więc zaakceptowanie porażki, a następnie ogłaszano odwrót. Wcześniej próbując wynegocjować z wrogiem warunki pokoju.

Takich reguł od dawna trzyma się Zachód, a Macron i Scholz regularnie otwierają przed Putinem furtkę, by zechciał z nich skorzystać. W odpowiedzi rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow regularnie okazuje, jak głęboko jego pryncypał gardzi owymi regułami oraz zachodnimi politykami.

Różnica kulturowa

Tu właśnie zaczyna się owa różnica kulturowa, jaką świat Zachodu z trudem odczytuje nadal nie mogąc uwierzyć, że Rosja przez ostatnie 30 lat wciąż się do niego nie upodobniła i co więcej nigdy się nie upodobni. Uwierzenie w to oznaczałoby bowiem przyjęcie do wiadomości bolesnej prawdy. Władającego Kremlem satrapy oraz jego otoczenie, ponoszone przez kraj straty średnio obchodzą. Niezależnie, czy są one: wizerunkowe, ekonomiczne, finansowe, czy cywilizacyjne. Zaś najmniej ważne są straty w ludziach.

Podczas trwającego niespełna rok najazdu na Ukrainę rosyjska armia wyczerpała sporą część posiadanych zapasów sprzętu i amunicji. Również budżet państwa trzeszczy w szwach. O tym najlepiej świadczą cięcia wydatków na wszystko, poza armią, oraz przeprowadzenie pod koniec listopada największej w historii Rosji emisji długu w ciągu jednego dnia (pożyczono tak 13,6 mld dolarów). Na dokładkę dochody kraju zaczynają wisieć już tylko na jednym włosku, jakim jest sprzedaż ropy. Przy obecnych cenach przyniesie ona Kremlowi w przyszłym roku ok. 100 mld dolarów. Jednak coraz więcej wskazuje na to, iż ceny produktów naftowych będą spadać. W świecie Zachodu te czynniki oraz zwłaszcza fakt, iż na froncie poległo już prawie 100 tys. żołnierzy, nakazywałyby myśleć o negocjacjach. W rosyjskiej rzeczywistości myśli się - jak skuteczniej wykorzystać zasoby ludzkie, bo są jednym z ostatnich, znaczących atutów.

Liczba zabitych? Dla Kremla bez znaczenia

Dla rządzących na Kremlu rzeczą bez większego znaczenia okazuje się liczba zabitych. Zupełnie jak podczas obu światowych wojen i wszystkich wcześniejszych, toczonych od początków istnienia państwa rosyjskiego. Jeśli ma to przynieść zwycięstwo - czy zginie 100 tys., czy miliony ludzi, nadal jest jedynie statystyką. Putin i jego podwładni są gotowi na takie poświęcenie własnego narodu. Znaczenie ma to, żeby w kraju oraz we wszystkich ościennych państwach na koniec utrzymało się przekonanie, iż stare imperium nadal ma dość sił, by przetrącić kark wrogowi. Tak jak niegdyś pokonało: Szwecję, Turcję, III Rzeszę. Koszty nie grają roli, bo tym, co owe imperium spaja nie są idee, czy interesy, lecz strach. Dzięki niemu wzbudza się też respekt sąsiadów i zachowuje strefę imperialnych wpływów.

Z tych różnic wynikają rozliczne drobiazgi. Ot pierwszy z brzegu. Cały Zachód włącznie z Polską jest zaszokowany, a zarazem rozbawiony fatalną jakością wyposażenia, które otrzymują zmobilizowany rezerwiści często słani od razu na front. Traktuje się to jako zwiastun szybkiej klęski Rosji. Natomiast z punktu widzenia Kremla nie stanowi to znaczącego problemu. Militarne zasoby zostały mocno nadszarpnięte i są zbyt cenne, żeby zaopatrywać w nie mobików, do tego zimą. Gro z nich ginie w ciągu kilku dni i gdyby wyposażać ich w sprzęt dobrej jakości, byłby on tracony bezpowrotnie. Oni zaś są jedynie zwałem trupów przeznaczonym do wymęczania nimi ukraińskich obrońców. Jeśli zginie i dwa miliony mobików, to dla rządzących Rosją nadal tylko statystyka, natomiast na Zachodzie trudne do wyobrażenia okropieństwo i zbrodnia na własnym narodzie.

Tak oto po trzech dekadach bliskiego kooperowania ze światem Zachodu w momencie próby państwo rosyjskie zachowuje się dokładnie wedle takiego samego schematu, jaki w czasie wojen uskuteczniano za rządów zarówno cara Mikołaja II, jak i Stalina. Gdy braknie kul, wówczas wroga zasypuje się ciałami mieszkańców imperium. To tyle, jeśli idzie o zbliżenie cywilizacyjne, które do niedawna uważano za nieuchronne.

Angela Merkel

Współpraca oparta na prawie i umowach międzynarodowych przynosi korzyści wszystkim stronom, w tym Rosji – mówiła Angela Merkel w wywiadzie opublikowanym 16 maja 2014 r. przez „Frankfurter Allgemeine Zeitung”. Wprawdzie, jak zauważała: Obecnie Rosja wraca do starych sposobów myślenia o strefach wpływów, jednak mimo to wierzyła, iż: Istnieje głębokie ludzkie pragnienie pokojowego rozwiązywania konfliktów”. Na koniec zaś prorokowała: „Na dłuższą metę Rosja nie będzie w stanie uciec przed globalizacją ani politycznie, ani gospodarczo. Pani kanclerz, wierząc w owe reguły, nie była odosobniona. Mało kto na Zachodzie sądził wówczas inaczej. Zaledwie osiem lat później życie zweryfikowało tę wiarę w wyjątkowo paskudny sposób. Acz ona nadal powraca. Wystarczy, by z Kremla wypłynęła choć jedna, nieco bardziej pokojowa wypowiedź.

USA i Arabia Saudyjska

Podobne rozczarowanie spotyka w tym tygodniu także Stany Zjednoczone, choć w innej części świata. W środę przybył do Arabii Saudyjskiej z wizytą Xi Jinping. Przyjęto go tam bardziej niż serdecznie. Na lotniku rozwinięto dywan, wojskowe odrzutowce urządziły powietrzną defiladę i zadbano nawet o salwy armatnie. Sposób uhonorowania chińskiego przywódcy niezmiernie kontrastował z tym, jak w lipcu chłodno i skromnie podejmowano w Rijadzie prezydenta Joe Bidena. A przecież od lutego 1945 r., kiedy to wracając z konferencji w Jałcie Franklin D. Roosevelt odwiedził króla Ibn Sauda, to Stany Zjednoczone były najbliższym sojusznikiem Arabii Saudyjskiej.

Waszyngton przez prawie 80 lat chronił monarchię przed wrogimi działaniami Iraku, Iranu i Związku Radzieckiego. Amerykańskie firmy zbudowały saudyjski przemysł naftowy. Kolejne pokolenia Saudyjczyków wyższe wykształcenie zdobywało na amerykańskich uczelniach. Stany Zjednoczone były głównym dostarczycielem gotówki, bo nikt nie kupował więcej ropy naftowej od pustynnego królestwa. Ono z kolei przez dekady odsyłało te same dolary do USA, będąc największym odbiorcą amerykańskiej broni oraz dóbr luksusowych. Wszystkie te czynniki gwarantowały niezwykle mocne związki ekonomiczne i polityczne. Powodowały one, iż w Stanach Zjednoczonych wierzono, że sojusznik w końcu zacznie przechodzić przemiany kulturowe i feudalna monarchia absolutna upodobni się do zachodniego świata. Choćby tylko w takich szczegółach, jak przyznanie kobietom jakieś prawa publiczne i polityczne oraz zrezygnowanie ze ścinania mieczem osób podejrzanych o czary lub homoseksualizm.

Chiny zastąpią USA?

Tymczasem mijały dekady i nic takiego się nie wydarzało. Co więcej, dynastia Saudów zainwestowała ponad 100 mld petrodolarów w budowę na całym świecie sieci meczetów i szkół koranicznych szerzących wahabizm, stanowiący najradykalniejszą odmianę islamu. Stał się on wyjątkowo inspirującą ideologią, z której całymi garściami czerpał saudyjski milioner Osama bin Laden, liderzy ISIS oraz rzesze anonimowych terrorystów nękających kraje Europy Zachodniej. Waszyngton cierpliwie przełykał religijny ekspansjonizm Saudów, licząc iż w dłuższym okresie czasu strategiczny sojusznik wreszcie zacznie się zmieniać. Na co zaraz po objęciu rządów bardzo ostro naciskał Joe Biden. Tyle tylko, że po łupkowej rewolucji Stany Zjednoczone stały się krajem samowystarczalnym paliwowo i saudyjska ropa naftowa zaczęła trafiać do Chin. Państwo Środka stało się nie tylko jej największym odbiorcą, lecz też najważniejszym partnerem handlowym dla kraju Saduów. Jednocześnie Pekin śle coraz mocniejsze sygnały, że w innych obszarach, włącznie z dostawami broni, byłby w stanie zastąpić Amerykanów.

W tym tygodniu premier i następca tronu - rządzący de facto Arabią - książę Mohammed bin Salman jasno pokazał Amerykanom, że jeśli dynastia Saudów im się nie podoba, to właściciele Arabii mogą znaleźć sobie innego przyjaciela, a zarazem protektora. Natomiast w królestwie żadnych zmian nie będzie. Trudno przypuszczać, żeby Waszyngton się z tym nie pogodził. Konserwatywna i balansująca między dwoma supermocarstwami Arabia Saudyjska to dla Ameryki mimo wszystko o wiele lepsza opcja niż ta sama Arabia w chińskich ramionach.

Zaś co do złudzeń o zlewaniu się kultur w zglobalizowanym świecie, pozostanie otoczyć je wkrótce grobowym milczeniem.