Paweł Pieniążek: To akurat Chersoń, którego w książce nie opisuję.
Do Chersonia dostałem się następnego dnia po tym, jak został odbity. Dostęp do miasta był trudny, bo władze ukraińskie nie chciały za szybko wpuścić tam dziennikarzy, więc tym bardziej mi zależało. Udało mi się przemknąć w aucie policyjnym, tak ominąłem trudne posterunki. Książka była już w redakcji i nie chciałem na siłę czegoś do niej dodawać, zwłaszcza że wyzwolenie okolic Charkowa spinało mi całą opowieść. Mam problem, żeby opisać emocje, które towarzyszyły Chersoniowi. Żadna propaganda nie wymyśliłaby takiej radości. Jakby jednego dnia Ukraina 10 razy wygrała piłkarskie mistrzostwa świata. Ludzie tańczyli, śpiewali, machali flagami, które miesiącami mieli zakopane w ziemi, poukrywane w szufladach, pudełkach po butach. Grała muzyka, dzieciaki tańczyły, każdy żołnierz, który się tam pojawiał, był wyściskiwany. Nie było trudno o emocjonalne zdjęcie. Raj dla dziennikarza. Tym bardziej nie mogłem zrozumieć, że ukraińskie władze ograniczały tam dostęp.
Takie magiczne chwile trwają bardzo krótko. Czwartego dnia po wejściu ukraińskiej armii już tego nie było. Wciąż była radość, ale inna. Z kolei entuzjazm w obwodzie charkowskim był przemieszany z melancholią, ze smutkiem. Tam za okupację w dużym stopniu odpowiadali obywatele Ukrainy podlegli Donieckiej Republice Ludowej (DRL). Strasznie gnębili miejscowych. Z kim nie rozmawiałem, trafiałem na okropne historie. W Chersoniu było inaczej, miasto w zasadzie ocalało. Niektórzy też byli doświadczeni torturami czy pobiciami, ale nie na taką skalę jak w Iziumie, w dodatku mocno zniszczonym działaniami wojennymi.
Okrzyk bitewny.
Opowieść o terenach dezokupowanych jest opowieścią o determinacji. Chersoń jest dobrym przykładem. Po wkroczeniu Rosjan ludzie protestowali na jego ulicach, szli z flagami i koktajlami Mołotowa na transportery opancerzone. Nic takiego nie działo się w żadnym mieście zajętym przez Rosjan w 2014 r.