Spasione koty

Właściwie już należałoby być przerażonym wynikiem wyborów. Większość bowiem znaków na niebie i ziemi wskazuje na to, iż przyniosą polskiej scenie politycznej sytuację patową.

To, że Zjednoczona Prawica zdobędzie samodzielną większość w Sejmie z każdym dniem staje się coraz mniej prawdopodobne. W tej kwestii więcej od sondaży mówią słabości, jakie stały się widoczne na finiszu kampanii wyborczej. Konwencja Prawa i Sprawiedliwości w katowickim Spodku, była spotkaniem spasionych kotów, które tak się już nażarły władzą i idącymi z nią w parze profitami, że w przetłuszczonym organizmie doszło do autokastracji. Po niej kocur nadal potrafi przeraźliwie miałczeć i charczeć, a jednak to już nie to samo zwierzę. Jeśli do tego dodamy, że PiS-owski przekaz skoncentrował się na opowieści pt. „powrót Tuska pragnącego przyłączyć Polskę do IV Rzeszy”, to mamy wypisz wymaluj obraz Platformy z roku 2015. Przy czym wówczas grozę w wyborcach usiłowano rozbudzić opowieścią o powrocie Kaczyńskiego, zamierzającego wyprowadzić Polskę z Unii aby przyłączyć do Rosji. Wówczas zadziałała prawidłowość mówiąca, iż tłustym kotom bez gonad słabo wychodzi przyśpieszanie na ostatniej prostej. Brak podstaw aby zakładać, że tym razem wspomniana prawidłowość okaże się łaskawa dla obozu władzy.

Reklama

Nadchodzący pat czyni bardziej prawdopodobnym także wymykanie się z rąk Konfederacji szansy na zdobycie w nowym Sejmie roli rozgrywającego. Faktem jest, że ugrupowanie Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka, gdy jego notowania wzrosły do kilkunastu procent, natychmiast zaczęło obrywać z prawa i z lewa. Jednak media rządowe oraz te sympatyzujące z opozycją nie muszą się nawet specjalnie wysilać. Wystarczyło ogłoszenie list wyborczych aby obywatele szukający sobie anty-systemowej partii, by okazać swą symetryczną niechęć zarówno do Platformy, jak i PiS, zastygli w półkroku. Gdy zaś bliżej się przyjrzeli listom, poczuli chęć do panicznej ucieczki.

Faktem jest, że ugrupowanie Sławomira Mentzena i Krzysztofa Bosaka, gdy jego notowania wzrosły do kilkunastu procent, natychmiast zaczęło obrywać z prawa i z lewa. / Agencja Gazeta / Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Bycie anty-systemowym jest całkiem miłe, dopóki nie wymaga oddania głosu na zbiorowość zasiedloną przez osoby, dla których najistotniejszym problemem współczesnej Polski pozostaje np. kwestia czy aby komory gazowe w niemieckich obozach koncentracyjnych nie są wymysłem żydowskiej propagandy. Albo też wykazanie odpowiedzialności Żydów za ukrzyżowanie Chrystusa. Od czego można od razu przejść do teorii głoszącej, iż smugi kondensacyjne, tworzące się na niebie za kadłubami i skrzydłami samolotów, są w rzeczywistości metalami ciężkimi rozpylanymi z polecenia Billa Gatesa na głowy Polaków. To tylko drobny wycinek publicystycznej twórczości kandydatek i kandydatów Konfederacji do Sejmu, obecnej w mediach społecznościowych.

Zbyt słabe atuty Konfederacji

Merytoryczność Krzysztofa Bosaka i urok osobisty Sławomira Mentzena okazują się na finiszu kampanii zbyt słabym atutem w zderzeniu z własnym zapleczem partyjnym. A jeśli jakiś anty-systemowiec, który wiosną postanowił pierwszy raz w życiu głosować na Konfederację, okazał się na tyle zdeterminowany, iż nawet opowieści o pośle specjalizującym się w uprowadzaniu choinek z budynków sądów go nie zraziły i tak na koniec w zaświatach czai się Janusz Korwin-Mikke. Z radością wcielający się w rolę upiora, wyłaniającego się z grobu tuż przed głosowaniem, żeby przypomnieć o swoim ostatnim marzeniu. Czyli prawnym zalegalizowaniu współżycia z dwunastoletnimi dziewczynkami (no chyba, że dziecko swą pierwszą miesiączkę przeszło w wieku 10 lat, to wówczas nie ma co czekać). Śliniący się starzec, w fazie nadmiernego podniecenia, raczej nie przyciąga nowych, nieprzyzwyczajonych do jego „uroku osobistego” wyborców. Zwłaszcza tych z dziećmi do 12 roku życia i żywą wyobraźnią.

Na tle zadyszki Zjednoczonej Prawicy oraz Konfederacji, finisz Koalicji Obywatelskiej i Lewicy prezentuje się dużo lepiej. Frekwencja na marszu „miliona serc” w Warszawie dowiodła, że udało się tym partiom zmobilizować elektorat. Jednocześnie ucieczka nowych wyborców od Konfederacji, zwiększyła szansę Trzeciej Drogi na prześlizgnięcie się nad progiem wyborczym. Przed anty-pisowską opozycją zaświtała więc nadzieja na zdobycie więcej niż 230 mandatów w nowym Sejmie.

Reklama

Tyle tylko, że jeśli nawet tak się stanie, to ów koalicyjny rząd, będzie posiadał dość władzy, by móc sobie wymienić kierownictwo służb specjalnych, szefów spółek Skarbu Państwa oraz przejąć MON i Ministerstwo Sprawiedliwości. Jednak już niekoniecznie prokuraturę, ponieważ w sierpniu Sejm przekazał część uprawnień Prokuratora Generalnego w ręce Prokuratora Krajowego, którego może odwołać jedynie prezydent. Po tej dobrej zmianie obaj prokuratorzy mogą się szachować, blokując swe decyzje, a jakiekolwiek ruchy kadrowe nie obędą się bez zgody Prokuratora Krajowego, znajdującego pod opieką głowy państwa. Ten mały drobiazg sprawia, że nowy minister sprawiedliwości, już nie może zostać drugim Ziobrą. Ba! Sformowanie rządu przez opozycję nie musi oznaczać zmian nawet w TVP. Acz jeśli nastąpi wymiana obozu władzy, to nagle z rządowej stanie się ona wściekle opozycyjną. Chcąc temu zapobiec Sejm musiałby znowelizować ustawę o Radzie Mediów Narodowych, a prezydent nie skorzystać z prawa veta. Następnie Trybunał Konstytucyjny (po nieuchronnej skardze posłów PiS) uznać ową nowelizację za zgodną z Ustawą Zasadniczą.

Marząc o wyszarpaniu sobie większego zakresu władzy opozycja musiałaby spróbować zabawić się w PiS z lat 2015-2016. Acz bez większych szans na znaczący sukces z racji nieposiadania własnego prezydenta.

Jeśli powstanie mniejszościowy rząd Zjednoczonej Prawicy, to stopień jego ubezwłasnowolnienia będzie mniejszy, lecz i tak głównym zajęciem staną się zmagania z sejmową większością. Przy czym obie strony będą posiadać dość narzędzi, żeby móc sobie nawzajem zatruć życie.

Permanentna wojna na górze

Zatem znaki na niebie i ziemi zapowiadają, że w III RP przez nadchodzące miesiące trwać będzie permanentna „wojna na górze”, stanowiąca połączenie retoryki, jakiej jesteśmy świadkami w obecnej kampanii wyborczej z walką o strefy wypływów w poszczególnych instytucjach państwa. W tym samym czasie naokoło Polski szykują się historyczne zmiany. Wcześniej czy później zacznie dobiegać końca wojna Rosji z Ukrainą. To oznacza, że dyplomaci mocarstw i krajów zaangażowanych w konflikt podejmą działania, forsujące korzystny z własnego punktu widzenia porządek w naszej części świata. Całkiem możliwe, iż nałoży się na to próba reformy Unii Europejskiej, w duchu promowanej przez Berlin federalizacji oraz postulowanych przez Paryż „wielu prędkości”, czy obecnie już raczej kilku unijnych kręgów.

Jednocześnie winna w UE przyśpieszać transformacja energetyczna, oznaczająca dla Polski wygaszanie elektrowni węglowych, wytwarzających obecnie ok. 70 proc. prądu. Zapowiada się też całkiem prawdopodobna za kilkanaście miesięcy wojna celna między Unią a resztą świata, po wprowadzeniu przez nią „ceł węglowych”. To zaś może uderzyć w polski eksport. Dodajmy jeszcze narastający kryzys migracyjny i to, że jeśli się wymknie spod kontroli, poszczególne państwa wrócą do pilnowania swych granic. Likwidując de facto Strefę Schengen. Mamy zatem pulę rysujących się na horyzoncie historycznych zmian, które zaczną oddziaływać na codzienne życia każdego mieszkańca III RP. Może ich zaś być znacznie więcej, bo czasy są przełomowe.

Całkiem możliwe, iż nałoży się na to próba reformy Unii Europejskiej, w duchu promowanej przez Berlin federalizacji oraz postulowanych przez Paryż „wielu prędkości”, czy obecnie już raczej kilku unijnych kręgów. / ShutterStock

Największym problemem Polaków będą…Polacy

Istnieje możliwość, iż na żadną ze zmian Polska nie będzie próbowała wywrzeć wpływu, próbując zadbać o własne interesy (a nikt inny o nie zadba), ponieważ jak w XVIII w, głównym problemem Polaków będą inni Polacy i to z wzajemnością.

W takim wypadkach warto zadać pytanie - co właściwie możemy stracić w razie pechowego przebiegu zdarzeń. Tak pobieżnie licząc to stracimy: jakikolwiek wpływ na powojenny ład na wschodzie oraz Ukrainę, narzędzia do wpływania na decyzje zapadające w Brukseli, prąd będący jeszcze w miarę przystępnej cenie (zatem skończy się wysoki wzrost gospodarczy i bogacenie się społeczeństwa), pozaunijne rynki zbytu oraz możność swobodnego podróżowania bez paszportu. Ale za to możemy zyskać tysiące migrantów, którzy przedrą się przez białoruską granicę i dotrą nad Odrę, a następnie odeślą ich na polską stronę Niemcy.

Na szczęście nawet totalnie osamotniona Polska, znajdująca się w stanie permanentnej „wojny na górze”, pozostaje ważnym elementem składowym, ogólnoeuropejskiej a nawet światowej równowagi sił. Bardzo ładnie ujął to Charles-Maurice de Talleyrand w memorandum przesłanym w styczniu 1807 r. cesarzowi Napoleonowi. Minister spraw zagranicznych Francji opisał w nim, jak zniknięcie Rzeczpospolitej zaburzyło na Starym Kontynencie stan równowagi i zapoczątkowało serię trwających ponad 20 lat politycznych wstrząsów i wojen. Zbrojne poszukiwania nowej równowagi, wynikłe z ukatrupienia Polski przez sąsiadów sprawiły, że francuscy żołnierze gościli nawet w Moskwie, a na koniec rosyjscy w Paryżu. Teoria Talleyranda potwierdziła się we wrześniu 1939 r. Hitler planował jedynie lokalną, krótką wojenkę. Tymczasem wspólna ze Stalinem (było nie było udana) likwidacja II Rzeczpospolitej, ku zaskoczeniu głównego inicjatora, szybko podpaliła cały świat.

Dzięki temu dziś możemy sobie założyć, iż im bardziej Polakom będzie się chciało rozliczać z innymi Polakami, tym większe przerażenie wzbudzą w całej Unii. Zaś po przekroczeniu pewnej temperatury sporu politycznego wszyscy mogą zacząć wręcz prosić mieszkańców Kraju nad Wisłą, żeby przestali. Oferując różne profity na zachętę. I to jest pierwsza dobra wiadomość.

Druga to taka, że wyliczone powyżej historyczne zmiany nie wydarzą się z dnia na dzień, lecz - poczynając od wygaszania wojny na Ukrainie po reformę Unii Europejskiej - mogą przeciągnąć się na okres kilku lat.

To daje nadzieję, że trwający od prawie 35 lat fart III Rzeczpospolitej jeszcze nie dobiegnie końca. Bo jakby nie patrzeć wszystkie kryzysy światowe i wojny wydarzyły się obok III RP, a ich skutki były dla jej mieszkańców co najwyżej umiarkowanie odczuwalne. Nawet pandemia i najazd Rosji na Ukrainę nie oznaczały wielkich tragedii. Równie błahe z perspektywy odczuwalnych skutków okazywały się kryzysy wewnętrzne, włącznie z trwającymi od 2015 r. „zmaganiami od demokrację”.

Patrząc na nie od strony retorycznej i prezentacji w mediach, to owocem trwającej próby sił powinny być zwłoki tysięcy zabitych Polaków, zalegające na ulicach miast. Tymczasem poza trudnym do zniesienia wrzaskiem polityków, aktywistów i mediów (bardzo przypominającym dźwięk wydawany przez kastrowane bez znieczulenia kocury), równocześnie otrzymujemy w pakiecie bardzo spokojną codzienności. Na dokładkę tak bezpieczną, że aż coraz rzadziej spotykaną zarówno na wschód, jak i zachód od Polski.

Zatem jeśli fart III RP ma zamiar wciąż trwać, to nadchodzący paraliż państwa wydarzy się w ostatnim, bezpiecznym okienku czasowy. Nim historyczne zmiany ostatecznie ukształtują się w swej nowej formie. Tak by polska scena polityczna mogła płynnie przejść przez okres transformacji, kształtujący ją zupełnie na nowo. Po czym nasz kraj odzyska swą sterowność na czas. Czy tak się stanie, to w zasadzie już jest tylko kwestia szczęścia oraz tego, komu będzie ono sprzyjać.

Andrzej Krajewski