O ile nie mam większych wątpliwości co do tego, że podpisze go prezydent Kaczyński, o tyle sytuacja z Czechami jest wciąż bardzo delikatna - parę dni temu czescy senatorowie z frakcji Vaclava Klausa ponownie złożyli wniosek o rozpatrzenie konstytucyjności traktatu. Czeski trybunał z pewnością znowu orzeknie, że traktat lizboński jest zgodny z konstytucją, ale procedurę hamującą ratyfikację można stosować jeszcze wiele razy. Jeśli Klausowi uda się przeciągnąć procedurę odpowiednio długo, to może nas czekać kolejne referendum - w Wielkiej Brytanii - ponieważ torysi, którzy najprawdopodobniej wygrają nadchodzące wybory, są jego zwolennikami.

Reklama

Odrobinę za późno

Szanse na wprowadzenie traktatu po decyzji Irlandczyków mimo wszystko się zwiększyły, ale jednocześnie wydaje się, że w jakiejś mierze minął jego moment - czas, kiedy ten dokument był najbardziej potrzebny. Gdyby przyjęto traktat, zanim nasilił się kryzys gospodarczy, strategia Europy byłaby na pewno inna, zdecydowanie bardziej solidarna. Niemożliwe byłoby stosowanie podwójnych standardów przez międzynarodowe banki wobec nowej i starej Europy ani protekcjonistyczne praktyki części rządów Europy Zachodniej. Unia wykorzystałaby w większym stopniu mechanizmy ponadnarodowe, mogłaby też - podobnie jak USA - wykorzystać kryzys jako szansę na skok technologiczny. Dziś Europa tego nie robi, bo w obrębie państw narodowych w warunkach zglobalizowanej gospodarki jest to niewykonalne.

Nowa integracja

Żeby docenić traktat lizboński tak, jak na to zasługuje, trzeba odnieść go do wcześniejszego projektu konstytucji europejskiej i dostrzec, że jest on świadectwem odejścia od projektu federalistycznego na rzecz koncepcji dużo bardziej inteligentnej. Traktat jest dokumentem postpolitycznym, który określa Europę jako przestrzeń pozostających we wzajemnym napięciu, często sprzecznych systemów wartości. W związku z tym, zamiast określać jednakowe normy dla całej Unii - normy, które z konieczności oznaczałyby redukcję kulturowej różnorodności Europy - określa on minimalne możliwe do ustalenia warunki brzegowe.

Reklama

W ten sposób traktat przekracza konflikt między zwolennikami integracji a zwolennikami silnych państw narodowych: konstrukcja, którą proponuje, wzmacnia jednocześnie i Unię, i państwa. Stawia na integrację funkcjonalną. Inaczej mówiąc - wymusza na państwach ciągłe określanie swojej tożsamości. W ten oto sposób wzmacnia i ożywia wspólnoty narodowe, wymuszając na nich dyskusje i decyzje dotyczące spraw fundamentalnych.

Unia wzmocniona jest natomiast nowymi mechanizmami władzy i osobowością prawną, która umożliwia jej podmiotowość na scenie międzynarodowej. Biurokracja unijna zyskuje natomiast władzę postpolityczną czy technokratyczną, egzekwowaną poprzez autonomiczny wobec rządów korpus urzędniczy. Ta strategia integracji umożliwia rzeczywiste skonsumowanie potencjału, jaki ma Europa.

Reklama

Nowy rodzaj władzy

Eurosceptycy, którzy określają się mianem obrońców państw narodowych przed unijnym superpaństwem, nie dostrzegają, że nie tylko państwa są obecnie słabe i pogrążone w kryzysie, lecz że stoimy teraz przed wyzwaniem kompletnego zaniku władzy jako zdolności osiągania zamierzonych celów. Władza we współczesnej Europie jest rozproszona do tego stopnia, że trudno w ogóle mówić o sterowności systemów politycznych. Traktat w sprytny sposób dąży do przywrócenia sterowności, wzmacniając nie tylko Unię, ale i państwa. W jaki sposób? Otóż ostatnio mieliśmy w Polsce konflikt między częścią elit a masami, dotyczący interpretacji równości wobec prawa wokół sprawy Polańskiego. To był moment, kiedy w mediach pojawiła się przez chwilę prawdziwa debata publiczna. Stawiając przed państwami kolejne wyzwania normatywne, traktat wymusza na nich tego typu refleksję. To jest dla państw ogromna szansa na zbudowanie samoświadomych wspólnot.

Traktat, czy raczej model, do którego dąży, może natomiast budzić poważne wątpliwości u wyznawców takich systemów wartości, które nie dopuszczają istnienia wielości prawd. Jeżeli na przykład ktoś uznaje istnienie prawa naturalnego, to traktat, jako system funkcjonalny, pozostawiający przestrzeń dla różnych kultur i różnych rozwiązań, będzie prowokował jego sprzeciw. Budzenie sprzeciwu to jednak też element ożywiania społeczeństw. Ten traktat tam, gdzie będzie odbierany jako zagrożenie, musi wywołać reakcje. I to jest lepsze niż udawanie, że nie ma we współczesnym świecie dylematów moralnych.

Traktat stwarza potrzebę nieustannej czujności obywateli Unii, ponieważ wprowadza konieczność ciągłego interpretowania standardów minimalnych, które określa. Taki charakter miała choćby sprawa Alicji Tysiąc w Strasburgu - chodziło przecież o doprecyzowanie znaczenia minimalnych standardów prawa unijnego. Unia stanie się strukturą naprawdę żywą dopiero, kiedy będzie angażowała społeczeństwa. I to właśnie jest celem traktatu. Celem, który ma, dzięki temu dokumentowi - swoją drogą bardzo nudnemu i źle napisanemu - szanse na realizację.

Dwie drogi Unii

Mówimy jednak cały czas o założeniach traktatu - praktyka, zwłaszcza teraz, po kryzysie, może się okazać zupełnie inna. W zależności od interpretacji, jaką nada mu się w praktyce, może on oznaczać zarówno Unię solidarną, jak i Europę dwóch (lub więcej) prędkości. Na pewno dzisiaj jest większe niebezpieczeństwo, że wygra ten drugi model, aniżeli jeszcze rok temu. Również dlatego obawiam się, czy traktat nie przyszedł za późno, czy renacjonalizacja Unii nie poszła już za daleko.

W ważnym raporcie wywiadu amerykańskiego pt. „Globalne trendy w 2025 roku” stwierdza się - zakładając, że traktat nie wejdzie w życie - że Europa zostanie w tyle, bo jej struktura jest zbyt zamknięta w granicach narodowych i nie pozwala uruchomić całego potencjału UE.

Zagrożenia płynące z takiego stanu rzeczy są na tyle poważne, że może to przełamać postawę narodowych egoizmów i zastąpić świadomością, że Europa przegra w świecie, jeśli nie skoncentruje swojej energii i nie wykaże determinacji, by ją wykorzystać. Kryzys to pokazał i dlatego jest dla Europy wielką szansą. Szansą na nadanie nowego charakteru i nowego sensu strukturom politycznym i gospodarczym w skali kontynentu.

Kryzys gospodarczy w swej pierwszej fazie wywołał wręcz renacjonalizację Europy, ale teraz, kiedy pierwsze jego symptomy zaczęły mijać, może też doprowadzić do jej przełamania. Jeśli bowiem w walce z kryzysem Unia Europejska nie przekroczy ram państw narodowych, to zostanie daleko w tyle w porównaniu z Ameryką czy z Chinami.