Nad powszechnym naszym kretynizmem polegającym na wstręcie do słowa drukowanego załamują ręce przedstawiciele tzw. elit. Pytanie, czy słusznie? Kretynami i ignorantami łatwiej rządzić i manipulować niż ludźmi choć trochę wyedukowanymi. W społeczeństwie ciemniaków łatwiej jest robić kariery, zdobywać stanowiska i pieniądze ludziom choć trochę lepiej wykształconym. To proste, wszak jest mniejsza konkurencja, a i poprzeczka w takiej sytuacji jest niżej zawieszona (o czym świadczą coraz bardziej lobotomiczne reformy programu nauczania).
Umówmy się więc w największej konfidencji: my, nasze dzieci i przyjaciele zaczynamy potajemnie dużo czytać. Jednocześnie głośmy ciemnemu ludowi, że czytanie jest przeżytkiem, przewrotnie zasugerujmy, że pomysł z "Fahrenheit 451" nie był wcale taki głupi. Bo głupie są książki - niech to hasło kupi ciemny lud. A my, nasze dzieci i przyjaciele, kroczek po kroczku będziemy zyskiwać na potędze i wpływach. Nie od razu, to proces trwający latami, ale absolutnie powiązany z trudną i żmudną praktyką czytania książek.
Śmiało mogę tu pisać o pewnych sekretach łączących czytanie ze sprawowaniem władzy, bo wiem, że ci co nie czytają, i tak tu nie zajrzą. A wtajemniczonym warto zaserwować świeży cytat z najnowszego dodatku "Europa". Tam brytyjski historyk Paul Kennedy, pisząc o kryzysie, zdradził, gdzie wielcy tego świata szukają wiedzy i natchnienia: "Gdy prezydenci Stanów Zjednoczonych musieli mierzyć się z kryzysem, często dawali poznać, że na serio zgłębiają historię i biografie postaci historycznych. George W. Bush, nienasycony czytelnik ślęczący nad książkami do późnej nocy, pochłaniał dzieła opisujące życie wielkich ludzi, między innymi swojego bohatera Winstona Churchilla (który z kolei lubił lektury o swoim znakomitym przodku, księciu Marlborough). Barack Obama szuka inspiracji w biografiach Abrahama Lincolna".
Ciekawe, dlaczego to robią? Głupi nie są (także Bush, cokolwiek by o nim powiedzieć). Skoro zdobyli tak wysokie godności, to znaczy, że coś wiedzą o życiu. Choćby to, że lepiej znać błędy poprzedników, niż testować na sobie skutki własnej ignorancji. Nie są zresztą wyjątkiem. Większość skutecznych przywódców miała i ma predylekcję do lektury. Nawet nasi kieszonkowi mężowie stanu podpadają pod tę regułę. Oczywiście w naszym specyficznym stylu - "dużo czytam, i będę jak brzytwa". Wszyscy znają te wyznanie Józefa Oleksego. Zostało już mocno obśmiane. Ale i tak trzeba przyznać, że oczytany Oleksy jest nieporównanie ciekawszym rozmówcą niż stada sezonowych politycznych sław okupujących telewizyjne studia.
Jednocześnie trzeba przypomnieć, że od kilku lat rządzą nami bibliomaniacy. Tusk, obaj Kaczyńscy w swoim życiu połknęli niemałą liczbę książek. I potrafią to udowodnić. Tusk w gronie przyjaciół lubił wspomnieć coś o Srebrnotarczych Aleksandra Macedońskiego (zresztą historie o tym, jak król Macedończyków manipulował przyszłymi epigonami, mogą być też pożyteczną nauką dla współczesnego polityka). A Jarosław Kaczyński, rzucając kiedyś cytat z Kornela Ujejskiego (był kiedyś taki poeta, na Wikipedii o nim piszą), wprowadził szeroką publikę w stupor, z którego do tej pory jej część nie potrafi się wyzwolić.
Ale cóż oni. Nawet Andrzej Lepper, w momencie gdy przesiadł się z gumofilców w pantofle od Kielmana, poczuł, że czegoś mu jeszcze brakuje. Solarium? Limuzyny? Anety? To też, ale poczuł, że brakuje mu czegoś mniej namacalnego, ale ważniejszego. Więc przeczytał wówczas "Psychologię tłumu" Le Bona, "Mein Kampf" wiadomo kogo, Machiavellego i kilka pozostałych z serii "Zrozumieć politykę". Inną rzeczą jest, jaki był z tego pożytek dla nas i dla Leppera, ale sam fakt, że lider Samoobrony poczuł tę potrzebę, jest bardzo znaczący.
Uczciwość nakazuje oczywiście wspomnieć poprzedniego prezydenta, który bardzo długo czytał biografię Ribbentropa i nie wiadomo, czy ją dokończył. Cóż, w każdej regule muszą być wyjątki, a i tu - jak twierdzą osoby życzliwe - dodajmy, że na politycznej emeryturze Aleksander Kwaśniewski zabija czas pożyteczną lekturą.
Ktoś powie, że czytanie nic nie daje. Jest tylu biedaków w okularach ze szkłami jak denka od butelek, którzy całe życie przesiadują w bibliotekach, a i tak żyją nędznie. Prawda, ale z drugiej strony ci, którzy rządzą albo robią wielkie pieniądze, wcześniej czy później muszą sięgnąć po choć jedną książkę. W ich świecie byłoby obciachem wyznanie, że się nie czyta. Wybór należy do państwa.