Najlepiej tradycyjny uczony odporny na postępowe idee. Rok temu przeklęci byli klimatolodzy, którzy wykazywali matactwa ekologów. Dziś wrogami są profesorowie. Ekonomiści wariaci, jak ich nazywa premier Tusk. Uczeni uparcie powtarzający, że jak się z balonu spuszcza powietrze, to nie ma możliwości, żeby nas uniósł w górę. Nie da się z deficytu zrobić wzrostu, a zwiększonych podatków przekuć we wzrost prywatnych wydatków. Ale logika nie jest trendy.
Jacek Żakowski w „Gazecie Wyborczej” tłumaczy, że jest odwrotnie. Państwo nie może oszczędzać, bo nie będzie z czego dawać ludziom i gospodarka padnie. Profesora Balcerowicza, według którego wystarczy mniej zabierać i mądrzej wydawać to, co się zabrało, nazywa populistą.
Widać profesor zbyt kurczowo trzyma się praw fizyki. Nie tak jak wolny umysł Baracka Obamy. Po 20 miesiącach i 800 miliardach stymulusa Ameryka ma 2,5 mln mniej miejsc pracy, niż miała u szczytu kryzysu w 2008 roku. Deficyt największy w dziejach ludzkości, dolar pełen boleści, a bezrobocie największe od 23 lat.
Grecja, która z popekonomii zrobiła dzieło sztuki, zastanawia się, czy nie sprzedać kilku wysp. Ale liczby niech nie zmącą wolnego umysłu. Żakowski proponuje strącać ekonomistów jak gruszki. Poczekajmy z tym kijem. Coś mi podpowiada, że wkrótce bardzo, ale to bardzo, będziemy potrzebowali tych staroświeckich profesorów.
Reklama