Analizując zachowania młodych, zazwyczaj przykładamy do nich własne, powstałe przecież w innych warunkach i okolicznościach miary i kategorie opisu. Oczekujemy, że młodzi wezmą udział w wyborach, zakładamy, że używają oni pojęć i kategorii politycznych. Wierzymy, że w partiach politycznych rozpoznają reprezentantów swoich interesów.

Reklama

My, autorzy tego tekstu, należymy do pokolenia ludzi urodzonych na przełomie lat 60. i 70. Pokolenia, które stosunkowo świadomie przeżyło stan wojenny. Braliśmy udział w transformacji ustrojowej i jesteśmy tej transformacji głównymi beneficjentami. Ale opisując sytuację młodych wyborców, musimy się pogodzić z faktem, że oni są inni i są gdzie indziej, i to zarówno w sensie mentalnym, jak i fizycznym (w Wielkiej Brytanii, Irlandii). Nie postrzegają świata w kategoriach politycznych.

Uczestnictwo w wyborach stawia młodych w sytuacji emocjonalnego napięcia między potrzebą uczestnictwa we wspólnocie a wzięciem odpowiedzialności za dokonany wybór. To napięcie między sprzecznymi odczuciami jest w naszym przekonaniu kluczowym elementem opisu sytuacji młodych przed 21 października. Z jednej strony uczestnictwo w wyborach jest dla nich aktem inicjacyjnym, wkroczeniem w świat dorosłości, identyfikacją ze wspólnotą obywateli, w której obok rówieśników żyją także inni: rodzice, dziadkowie, sąsiedzi, bogaci i biedni, a nawet słuchacze Radia Maryja. Ale ta wspólnota biorąca udział w głosowaniu nie jest wcale liczna.

Frekwencja w ostatnich wyborach wyniosła wszak zaledwie 40 proc. Zatem głosujący jawią się w oczach młodych jako dziwna i obca grupa zwolenników partii politycznych, różnego rodzaju frustratów, staruszków, popularnych ostatnio babć, którym trzeba schować dowód, żeby nie głosowały na PiS ze strachu przed współczesnym światem, w obronie swoich nędznych emerytur i drogich/tanich lekarstw. To nie jest atrakcyjna grupa, z którą chętnie się będą identyfikować.

Reklama

Z drugiej strony uczestnictwo w wyborach jest wzięciem odpowiedzialności za polityka, za partię, za sferę, która jest im obca. To opowiedzenie się po jednej ze stron konfliktu, którego uczestnikami się nie czują. Instynktownie unikają manipulacji, a świat polityki z tym przede wszystkim kojarzą. Nie obchodzi ich spór o III i IV RP.
Młodzi nie wykazują niemal żadnego zainteresowania stanem instytucji społeczeństwa demokratycznego. Instytucje, które mogłyby bronić ich interesów, nie są im potrzebne. Oni bowiem nie mają jeszcze uświadomionych interesów ani wiary, że tworzone przez polityków instytucje mogłyby ich bronić. Dopiero szukają dla siebie miejsca w dorosłym życiu.

Do tego celu bardziej przydatna jest wolność wyboru i wyróżniania się niż wolność wynikająca z biernego prawa wyborczego. Powyższy opis nie wynika wyłącznie z naszych pogłębionych badań na temat dylematów wyborczych młodych osób. Jest pewną hipotezą, powstałą przy okazji innych, licznych badań społecznych i rynkowych, którymi zajmujemy się zawodowo. Jeżeli jednak choć częściowo jest prawdziwa, to należy się liczyć ze słabym uczestnictwem dwudziestolatków w wyborach.

A co może skłonić młodych do udziału w wyborach? Co sprawi, że pofatygują się 21 października do urn? Jedyną istotną realnością młodych, która ma związek z przestrzenią publiczną, jest wolność indywidualna. Rozumiana jako wolność wyboru, wyróżniania się i korzystania z oferty rynkowej, także prostej konsumpcji. Ich jedynym realnym lękiem jest strach przed ujednoliceniem oferty oraz obawa, że nie będą mogli w dowolny sposób kształtować swojej osobowości i wyrażać ekspresji. W tym obszarze młodzi są bardzo kompetentni. Bez trudu potrafią wyłapywać obniżenie standardów i oceniać jakość oferty (kulturowej, światopoglądowej).
Ten lęk, niepochodzący wprost ze sfery politycznej, może ich w końcu na świat polityki otworzyć, a w konsekwencji zaprowadzić na wybory. Nie przyjmie on jednak - jak to kiedyś w Polsce bywało - formy protestu.

Reklama

Nie będzie momentem formacyjnym, a młodzi nie staną się obywatelami, broniąc praw publicznych - a tylko w ten sposób w naszym pokoleniu i pokoleniach wcześniejszych rodziła się świadoma spraw wspólnoty jednostka. Skutecznie może ich zmobilizować za to akcja w rodzaju: "Schowaj babci dowód". Dla nas być może żenująca i niesmaczna, ale dla młodych wyborców owa babcia jest symbolem zamknięcia i braku możliwości wyboru, symbolem realnego lęku przed zamknięciem na świat zachodni, który jest i pozostanie, chyba już na zawsze, jedynym punktem odniesienia dla artykułowania potrzeb i wyrażania aspiracji. Na razie starają się zneutralizować ten lęk, korzystając z internetu i SMS-ów. Politycy nie są im do tego potrzebni.

*Tomasz Karoń, Grzegorz Kowalczyk są analitykami trendów społecznych i rynkowych MB SMG/KRC



Dlaczego nie pójdę głosować w wyborach


Nowe wybory. I nowe nawoływania, aby 21 października wyjść z domu i wrzucić do urny wyborczej kawałek papieru. Apelują biskupi, dziennikarze, politycy. Namawiają aktorzy, piosenkarze i sportowcy. Że trzeba, że to nasz obywatelski obowiązek, że jeśli nie idziemy do wyborów, nie mamy później prawa krytykować polityków itp. - pisze w DZIENNIKU Wojciech Kaźmierczak z Politechniki Wrocławskiej, redaktor "Wrocławskiej Gazety Studenckiej OK-NO".


Głosowanie jest trendy. Rusza cała wielka machina propagandowa, która ma nas przekonać, że mamy jednak na coś wpływ we własnym kraju. Podsyca się nadzieję, że może w końcu dojdzie do jakiejś zmiany systemowej, że może tym razem, może ci ludzie… Jednak z wyborów na wybory coraz mniej z nas daje się na to nabrać, co widać choćby po stale malejącej frekwencji.

To, że pierwszy lepszy aktor czy któryś z dyżurnych autorytetów mówi o obowiązku głosowania, nie powinno dziwić. Ma okazję wystąpić przed kamerą, więc mówi, co inni chcą usłyszeć. Ale przecież nie tylko takie osoby się wypowiadają. Dlatego bardzo dziwi mnie brak dyskusji o tym, w jaki sposób w Polsce działa system wyborczy. Bo czy można wytłumaczyć tak wysoką absencję wyborczą tylko "niedojrzałością społeczeństwa" i tym, że "nie dorośliśmy do demokracji"?
Na łamach DZIENNIKA toczy się debata na temat udziału młodych ludzi w życiu politycznym. Jeden z dyskutantów stwierdził, że "wbrew modnej opinii nie uważa, by życie polityczne odbiegało in minus poziomem od innych sfer aktywności Polaków. Politycy nie są jakąś genetycznie ułomną kastą. Nie ma powodu zakładać, że do polityki trafiają zwykle mniej uzdolnieni ludzie niż np. do biznesu czy mediów".

Po przeczytaniu takich słów poczułem się trochę nieswojo. Bo w przytoczonej wypowiedzi jedynym prawdziwym stwierdzeniem jest to, że politycy nie są genetycznie skrzywieni. Oczywiście, że nie genetycznie. Są skrzywieni -można powiedzieć -systemowo. W polskim życiu politycznym od upadku komunizmu obowiązuje zasada selekcji negatywnej. W tej sytuacji zupełnie naturalne jest, że partyjny wódz dobiera sobie ludzi lojalnych, niewybijających się, a już na pewno nieprzewyższających swego lidera. Bo w Polsce tym się różni polityka od np. biznesu, że w tej pierwszej nie kompetencje mają wartość najwyższą, ale posłuszeństwo.

Nie trzeba dodawać, że wybrany w takim systemie poseł zupełnie nie czuje się związany ze swymi wyborcami. Nie wspominając już o swym "programie wyborczym". I może sobie na to spokojnie pozwolić, bo i tak jego kolejna kadencja będzie zależeć od dobrych układów z kierownictwem tej czy innej partii. Dlatego zupełnie nie dziwi, że młodzi ludzie -często bardzo ideowo nastawieni - do tak rozumianej "polityki" się nie garną. Jak pisał Karl Popper: "System wyborczy reprezentacji proporcjonalnej odziera posła z odpowiedzialności osobistej i czyni zeń maszynkę do głosowania, a nie myślącego i czującego człowieka". A mało kto z nas widzi zwieńczenie swojej kariery politycznej jako osiągnięcie statusu takiej "maszynki". Ani na takie "maszynki" nie ma ochoty głosować.

Idąc 21 października do lokalu wyborczego, czułbym się jak ten "pożyteczny idiota", który bierze udział w grze, bo tak trzeba, tylko nie zna jej prawdziwych reguł. Dlatego postanowiłem, że na wybory nie pójdę. Nie jest to wcale -wbrew pozorom - proste. Mnie także udzielają się emocje związane z kampanią wyborczą. Ale postanowiłem, że swój "obywatelski obowiązek" potraktuję poważnie. I niech nikt mi nie mówi, że idę na łatwiznę. O ile prościej jest raz na cztery lata wrzucić kawałek kartki do urny i poczuć się usprawiedliwionym, niż podjąć konkretne działania mające na celu rzeczywiste zmiany systemowe w kraju.