Płomienną obroną rozliczania komunistycznej przeszłości Tusk mógł wpłynąć na wielu szczerych antykomunistów - wahających się między PO i PiS. I zaraz potem w ostatnim słowie zaapelował do "antykaczyńskich do białości" wyborców lewicy.
Jego apel brzmiał mocno i sugestywnie. Kwaśniewski nie miał podobnie mocnego pomysłu na finał. Na dokładkę lider PO zdążył jeszcze pożegnać go figlarnym: życzę panu dobrego zdrowia, panie prezydencie. A na takich drobnych sygnałach buduje się ogólne wrażenie. Przekonanie publiczności, kto jest na górze, a kto dał się zapędzić w ślepy zaułek.
Wcześniej było różnie. Tusk wychwalał gromko irlandzki model gospodarczy, ale jak się okazało, nie wiedział, jakie Irlandczycy płacą podatki. A płacą wyższe niż Polacy. Z kolei Kwaśniewski nie znał szczegółów unijnego systemu wspierania rolnictwa, chociaż od lat kreuje się na znawcę europejskiej polityki i europejskich zasad.
Tusk raził już po raz drugi - podobnie jak podczas debaty z Kaczyńskim - demagogicznym wykorzystywaniem tematyki Iraku. To wręcz zachęta, aby terroryści wtrącali się do naszej polityki.
Jednak wypadł bardziej wiarygodnie, gdy punktował niespójność postawy Kwaśniewskiego, niegdyś firmującego konkordat i broniącego aborcyjnego kompromisu, a teraz podpisującego się pod bardzo lewicowym w sprawach światopoglądowych programem lewicy. No i zręcznie przyjął nieoczekiwany prezent byłego prezydenta, który powtórzył, że uważa Tuska za przyszłego premiera.
Przypomnijmy, że sam Kwaśniewski jest nominalnym kandydatem LiD na szefa rządu. Mówienie czegoś takiego to w istocie godzenie się na dominację Platformy.
Nie zmienia to faktu, że nie była to gra do jednej bramki. W pierwszej części wyluzowany Kwaśniewski nawet lekko dominował nad spiętym Tuskiem. Dopiero potem role zaczęły się odwracać.
Oczywiście wzajemne polowanie na wpadki to efekt pracy sztabów wymyślających pytania z żądaniem szczegółowych informacji i odpowiedzi pozwalające wybrnąć z kłopotów. To podobne sztuczki i hałaśliwe zachowanie publiczności przyczyniły się walnie do zwycięstwa Tuska nad Jarosławem Kaczyńskim.
Tym razem publiczność była zdyscyplinowana, a jednak debata przyniosła nieoczekiwanie dużą dawkę emocji. Pan kłamie! - krzyczeli do siebie politycy mający do siebie letni stosunek. Przecież Kwaśniewski zanim zgłosił akces do LiD, zastanawiał się nawet, czy nie tworzyć liberalnej centrolewicy otwartej również na polityków partii Tuska. Dlaczego więc obaj panowie walczyli wprawdzie szpadami, ale o zatrutych końcach, a pod sam koniec sięgnęli nawet po topory?
Dlatego, że była to mimo wszystko gra o najwyższą stawkę. Tusk ma do stracenia więcej - walczy o wielki sukces, łącznie z samodzielną większością własnej partii. W razie klęski zostanie przez nią pogrzebany. Wprawdzie do telewizyjnego studia lider PO wchodził mocny dzięki sondażowemu wzrostowi po starciu z Kaczyńskim. A jednak mógł się obawiać Kwaśniewskiego.
Kwaśniewski jest na tym tle pozornie w komfortowej sytuacji. Występuje w gruncie rzeczy jako prywatna osoba - tytuł kandydata na premiera to czysta fikcja. Jednak w jego przypadku ważnym motywem musiała być chęć uratowania własnego miejsca w historii. Przykro byłoby kończyć w roli kogoś, kto przez własne słabości podciął skrzydła ugrupowaniu, które na niego postawiło. Tomasz Lis spekulował nawet w TVN 24, jeszcze przed debatą, że Kwaśniewski może chcieć wygrać dla swojej córki, która broniła ostatnio jego dobrego imienia. Jeśli tak, musiał się okazać zawodnikiem groźnym. I okazał się.
Sukces Tuska nie jest przygniatający, a jednak cały scenariusz ostatniego tygodnia ułożył się raczej po jego myśli. Rozgrywka PiS obliczona na wzmocnienie lewicy kosztem PO obróciła się przeciw jej autorom. Najpierw Kaczyński osłabił Kwaśniewskiego, zamiast go wzmocnić, własną wygraną w pierwszej debacie. Reszty dopełnił sam były prezydent - swoimi kłopotami z formą.
Potem Tusk wymierzył mocny cios Kaczyńskiemu, przekonując wielu wrogów PiS, że warto postawić na najsilniejszą opozycję. Wreszcie w debacie z Kwaśniewskim Tusk mógł zebrać pod swoje skrzydła bardzo różnych wahających się. Jego natrętne przypomnienia o komunistycznej przeszłości protagonisty pozwoliło mu wkroczyć na pole zarezerwowane dla PiS. Zwłaszcza że były prezydent dzielnie mu w tym pomagał takimi deklaracjami jak ta, e to obóz postkomunistycznej lewicy pierwszy podjął w Polsce walkę z korupcją.
Pamiętajmy jednak, że to jeszcze nie koniec kampanii. Na razie PiS, sugerując dogrywkę Kaczyński - Tusk ujawnia raczej własną słabość. Wygrany nie prosi o kolejną partię. Ale wszystko przed nami. Nie wiemy, jakie bomby atomowe szykują poszczególne sztaby.