Jak pisze "Newsweek" to pierwszy raz Ewa Kopacz tak szczegółowo opowiedziała o dniach spędzonych w moskiewskim prosektorium tuż po katastrofie smoleńskiej. Jest to też pierwsza rozmowa po środowym przesłuchaniu w prokuraturze, do której była szefowa rządu została wezwana w charakterze świadka w sprawie wypadku samolotu.

Reklama

Tych ciał, tego zapachu, którego nie mogę, mimo upływu czasu, wyrzucić z pamięci. To jest taki słodkawy zapach śmierci, pomieszany z ziemią i naftą. Ten zapach mi bardzo długo towarzyszył. Pamiętam ubrania po całym dniu w Zakładzie Medycyny Sądowej w Moskwie, które przesiąkały tym zapachem. To było nie do zniesienia – opowiada była premier.

Schodzę na dół do sali prosektoryjnej, tam, gdzie były ciała ofiar katastrofy, i widzę morze ciał - nie 96, tylko 300, 400 rozkawałkowanych szczątków. Korpus oddzielnie, głowa oddzielnie, ręce i nogi oddzielnie. Wszystko na rozkładanych stołach - wspomina.

Niekiedy nie było zawartości jamy brzusznej, nóg, rąk, połowy twarzy, zamiast głowy wisiał kawałek skóry z charakterystycznym fragmentem włosów, po którym można było rozpoznać osobę. To są obrazki, które widziały te rodziny! Dwieście kilo szczątków przywieźliśmy ostatniego dnia, to były kawałki ciał, których brakowało przy identyfikacji. Młoda dziewczyna, stojąc nad stołem podczas identyfikacji, zasłabła i została z ręką swojego ojca w dłoni. To były straszne obrazy - podkreśla Kopacz.

Kopacz odpowiada również, na pytanie, jak to możliwe, że w trumnach mogły się znaleźć fragmenty innych ciał. - Być może było tak, że brakujące części wizualnie pasowały do tego ciała i dlatego włożono je do tej trumny. Trudno mi powiedzieć, bo mnie przy tym nie było. Wiem jedno, że te ciała były bardzo mocno uszkodzone - mówi.