Wczoraj Donald Tusk mocno zaatakował prezydenta. "Jeśli ktoś w tej sprawie podejmował niekorzystne dla polski decyzje, to był to Lech Kaczyński" - mówił premier. Tusk przypominał, że to na szczycie w Brukseli gdzie polskiej delegacji przewodniczył prezydent zgodzono się na wycofanie z pierwiastkowego sposobu ważenia głosów w Radzie Unii Eurpejskiej, a także zgodzono się na wprowadzenie mechanizmu z Joaniny poza traktatem. "Wszystkie te kluczowe z punktu widzenia Polski decyzje zostały podjęte jednoosobowo przez Lecha Kaczyńskiego" - podkreśla szef rządu. Tusk przypomina również, że wtedy prezydent i jego środowisko nie domagali się jakiś specjalnych ustaw zabezpieczających.
Co innego teraz. Od poniedziałku znany jest już pisowski projekt ustawy kompetencyjnej. Zakłada on, że wszelkie decyzje dotyczące polskiej obecności w Unii muszą być poprzedzone zgodą prezydenta, Sejmu, Senatu i Rady Ministrów. Politycy PiS mówią, że projekt to realizacja umowy, którą prezydent zawarł z premierem w Juracie. Premier sugeruje za to, że projekt raczej łamie te ustalenia.
Co więc naprawdę ustalono w Juracie? Pod nazwiskiem mało kto chce udzielać odpowiedzi na to pytanie. Jeśli już to robi, to padają same banały. Bezpośrednich świadków spotkania nie ma, bo rozmowa toczyła się w cztery oczy. Są jednak jeszcze nieoficjalne relacje najbliższych współpracowników obu polityków - bardzo często są do siebie bliźniaczo podobne: "Szczerze mówiąc, oni sami chyba nie wiedzą, do czego tak naprawdę się dogadali" - mówią rozmówcy DZIENNIKA. Gdy pytam się ich dlaczego, odpowiedzi znów nie różnią się od siebie. "Proszę pamiętać, że atmosfera była dość familiarna, jedzono, wypito przecież pięć butelek wina. To musiało mieć wpływ na niski poziom konkretności tej rozmowy. I pewnie każdy z nich zapamiętał, co chciał" - mówią informatorzy DZIENNIKA.
Tę wersję zdaje się potwierdzać historia, którą usłyszeliśmy od jednego z prominentnych polityków PO. Jak mówi, w niedzielę, następnego dnia po spotkaniu, Donald Tusk zadzwonił jeszcze do Lecha Kaczyńskiego, by upewnić się, jak dokładnie ustalono sprawę przyśpieszonego posiedzenia Sejmu, na którym miała być głosowana ustawa ratyfikacyjna. Nie wiadomo jednak co usłyszał.
Co w takim razie wiadomo? Miesiąc temu dominował entuzjazm. Spotkanie w Juracie nazywane było przecież spotkaniem ostatniej szansy. Nie bez powodu, bo pod koniec marca wszystko wskazywało na to, że w Sejmie nie uda się już przyjąć ustawy ratyfikacyjnej. Donald Tusk, jak mówią jego najbliżsi współpracownicy, jechał na spotkanie z prezydentem wyraźnie przygaszony, bez wiary w jakiekolwiek porozumienie. Spotkanie miało trwać kilkadziesiąt minut, trwało 5 godzin, a po jego zakończeniu nagle okazało się, że w sprawie unijnego traktatu zawarto kompromis.
Tusk spotkanie podsumował dopiero po kilku dniach. "W najbliższym czasie, co gwarantujemy obaj z prezydentem, kluby przystąpią w parlamencie do pracy nad ustawą, która reguluje relacje między organami władzy w kontekście Unii Europejskiej. Prezydent nie formułował takiego postulatu, żeby wyposażyć swój urząd w możliwość wetowania wtedy, kiedy chcielibyśmy na przykład zmieniać traktat" - mówił wtedy szef rządu.
W tym czasie prezydent cały czas milczał. W jego imieniu głos zabierał tylko minister Michał Kamiński, choć i ten był bardzo lakoniczny w swoich relacjach. W zasadzie ograniczył się jedynie do potwierdzenia tego, że porozumienie zostało zawarte.
Od dwóch dni prezydencki minister jest dla DZIENNIKA nieuchwytny, nie odbiera telefonu a jego sekretariat informuje jedynie o tym, że jest bardzo zajęty. Nie wiadomo więc, czy jego zdaniem zostały zawarte jakieś konkretne ustalenia w sprawie ustawy kompetencyjnej w Juracie. O spotkaniu w Juracie wczoraj nie chciał z DZIENNIKIEM rozmawiać także szef gabinetu premiera Sławomir Nowak. Również nie odbierał telefonu.
Czym ta sprawa się skończy? Zarówno premier, politycy PO, jak i większość posłów PiS wierzą, że mimo kolejnej burzy o traktat, jego ratyfikacja nie jest zagrożona. Prawdopodobnie jednak dojdzie od kolejnego spotkania prezydenta z premierem.