Ale miasto już odetchnęło. Jest pewne, że katastrofa małego samolotu, który wbił się wczoraj tuż po 15.00 czasu nowojorskiego (21.00 czasu polskiego) w jeden z budynków na Manhattanie, to był nieszczęśliwy wypadek, a nie zamach.
Już wiadomo, że samolot należał do znanego w Nowym Jorku sportowca - bejsbolisty Cory'ego Lidle'a, zawodnika drużyny New York Yankees. To on był pilotem. Leciał razem z instruktorem. Obaj zginęli na miejscu. "Nic podobnego do terroryzmu nie wchodziło w grę" - zapewnił burmistrz Nowego Jorku Michael Bloomberg.
Pierwsze informacje były jednak sprzeczne. W 50-piętrowy budynek we wschodniej części Manhattanu uderzył samolot. Nie wiadomo było nawet, czy to awionetka czy śmigłowiec. Momentalnie zapaliło się kilka mieszkań. Widok był przerażający - w połowie wysokości budynku ziała wielka, płonąca dziura. Setki mieszkańców zostały błyskawicznie ewakuowane. "Był ogromny hałas, nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Kazali nam szybko wyjść z budynku, ewakuować się" - mówiła jedna z mieszkających w wieżowcu kobiet.
Policja zamknęła okoliczne ulice. Teren patrolowały helikoptery ratowników. W stan gotowości postawione zostały wszystkie służby. O zdarzeniu natychmiast poinformowano prezydenta George'a W. Busha. Nad kilkoma miastami w USA krążyły myśliwce, które patrolowały niebo. Bo po południu Amerykanom stanęły przed oczami zamachy z 11 września 2001 r. w Nowym Jorku i Waszyngtonie. Zginęły wówczas ponad trzy tysiące ludzi.