Nazwiska i stanowiska podejrzanych o kontakty z Al-Kaidą są utrzymywane w ścisłej tajemnicy - pisze "Daily Mail". Na trop sprzymierzeńców terrorystów udało się wpaść dzięki pomocy brytyjskiego kontrwywiadu. MI5 zaczęła sprawdzać szeregi mundurowych po zamachu na londyńskie metro i autobus. Dziś mija dokładnie druga rocznica ataków, w których zginęło ponad 50 osób, w tym trzy Polki.
Jak to się stało, że w policji pracują ludzie podejrzani o związki z terrorystami? To proste. Wśród podejrzanych są imigranci z krajów islamskich. A zatrudnianie ich nakazuje szefostwo policji - chodzi o to, by mundury nosili przedstawiciele wszystkich obecnych na Wyspach grup etnicznych.
Najgorsze jest to, że usunięcie tych ludzi z policji będzie bardzo trudne. A to dlatego, że materiały zebrane przez wywiad nie mogą służyć jako dowody przeciwko policjantom. Na razie więc po prostu odsunięto ich od odpowiedzialnej pracy, są też bacznie obserwowani przez szefów.
O tym, że nie będzie łatwo ich zwolnić, świadczy przykład z przeszłości. Jeden z podejrzanych zachował posadę, choć wyszło na jaw, że rozpowszechniał w internecie zmontowane zdjęcia, przedstawiające obcinanie głów i ataki na konwoje w Iraku. Mężczyzna tłumaczył się wtedy, że chciał "sprowokować dyskusję o wojnie w Iraku".
Zdaniem brytyjskiego wywiadu, terroryści, którzy chcieli zaatakować Londyn i Glasgow, mieli informacje, które mogły pochodzić tylko od kogoś, kto pracuje w policji, a ściślej - w wydziale zajmującym się przygotowywaniem ewentualnych akcji ratunkowych. Przykład? Terroryści zaparkowali w Londynie dwa samochody z ładunkami wybuchowymi. Jeden z nich był ustawiony w miejscu, do którego zostaliby ewakuowani ludzie już po pierwszej eksplozji. Chodziło o to, by polało się jak najwięcej krwi.