Według redakcji "FT" w ciągu ostatnich czterech dni "państwo straciło kontrolę" nad bezpieczeństwem angielskich ulic.
"Lokalne zamieszki wskutek zastrzelenia mężczyzny na północy Londynu przerodziły się w orgię podpaleń, szabrownictwo i zdziczałą przemoc, które rozprzestrzeniły się na stolicę i inne miasta" - czytamy w komentarzu redakcyjnym. "Została zszargana reputacja miasta na rok przed olimpiadą" - podkreśla "FT".
"Zamieszki w Wielkiej Brytanii są również testem kompetencji dla rządu i burmistrza miasta Borisa Johnsona. Nie ma czasu na luźne rozmowy na temat cięć wydatków publicznych, będących przyczyną przemocy. Młodzi ludzie, którzy szabrowali sklepy w poszukiwaniu telewizorów z płaskim ekranem i adidasów doskonale wiedzieli, co robią" - zaznacza dziennik. Dodaje: premier David "Cameron ma rację, mówiąc, że jeśli ktoś jest dość dorosły, żeby popełniać te przestępstwa, to jest też wystarczająco duży, żeby ponieść pełne konsekwencje prawne".
Gazeta zauważa ponadto, że policja raczej powinna zastanowić się nad użyciem "nieśmiercionośnych narzędzi, takich jak gaz łzawiący, czy armatki wodne zamiast gumowych kul, których zastosowanie miało nieszczęśliwe zakończenie w Irlandii Północnej". "Wprowadzenie godziny policyjnej byłoby niemożliwe w mieście tych rozmiarów co Londyn" - dodaje "FT".
Dziennik podkreśla na koniec, że "głównym obowiązkiem państwa jest zapewnienie bezpieczeństwa jego obywatelom".
Z tym punktem widzenia zgadza się Danny Kruger, który przytacza wypowiedź Tima Montgomerie'ego z portalu conservative.com o tym, że "nie może być porządku na ulicach bez strachu przed policją".
Autor komentarza zastanawia się, "jak to, na Boga, możliwe", że do zamieszek doszło w takich dzielnicach jak Enfield, Ealing, Croydon, czy Clapham, które nie są przecież zapuszczone i mają w parlamencie swoich przedstawicieli z ramienia torysów. "Tłum zaatakował Ledbury, najlepszą restaurację w Notting Hill" - zauważa.
"Intifada marginesu społecznego, jak ktoś nazwał to w poniedziałek wieczorem, niesie ze sobą żałosne porównanie z tegorocznymi powstaniami w świecie arabskim. Młodzi ludzie w Egipcie i Tunezji, gdy protestowali, mieli coś do stracenia - swe życie, i coś do zyskania - demokrację i sprawiedliwość. Nasi młodzi ludzie nie mają nic do stracenia, ani do zyskania, poza mocnymi wrażeniami i nową parą adidasów" - uważa Kruger. "W najbardziej haniebny sposób, potwierdzają po prostu swój własny upadek" - konstatuje autor.
"Uważają - jak dodaje - że ich życie jest i tak zrujnowane i kilka miesięcy w więzieniu nie zrobi im różnicy. Przyzwyczajeni do tanich dóbr, są również przyzwyczajeni do kary i jej groźby".
Zdaniem Krugera, "w Londynie żyje margines społeczny (znienawidzone słowo przez ludzi, którzy w nim są, lecz nie gorsze i bardziej odpowiednie niż +biedota+). Brutalnie uogólniając, są oni niewychowani, dorastający w mikrokulturze zaniedbania, przypadkowej i nierównej dyscyplinie i miłości bez towarzyszącej jej potrzeby zachowania granic i dobrego zachowania".
"Tymczasem wyższa kultura, czyli my - pisze dalej - porzuciła cnotę i przyjęła etykę obojętności, ubraną w liberalizm. Zrobiliśmy z zasiłków opieki społecznej substytut związków międzyludzkich, z prawa - substytut miłości i ze sterylnych procesów sektora publicznego - ciepłą moralność żyjących społeczności".
"Kiedy policja upora się z zamieszkami, pozostaje nam zrobić więcej niż posprzątać rozbite szkło" - kwituje były doradca Davida Camerona.