Tymczasowy prezydent kraju Adli Mansur powołał komitet, który ma wyjaśnić okoliczności tragedii. Zaapelował o powstrzymanie się od przemocy. Z kolei Bractwo Muzułmańskie, którego zwolennicy zginęli nad ranem, nawołuje do zbrojnego powstania.
Jak relacjonuje z Kairu specjalny wysłannik Polskiego Radia Wojciech Cegielski, atmosfera na ulicach znów jest bardzo napięta. Na północy miasta, gdzie rano doszło do masakry protestują setki ludzi. Lżej ranni podczas strzelaniny są wciąż opatrywani w pobliskim meczecie Rabaa Adawiya. Mówią, że wojsko zaczęło do nich strzelać, gdy odprawiali poranne modlitwy. Nagle usłyszeliśmy serię z karabinów. Zaczęliśmy uciekać. Chwyciłem swoją żonę, ale po chwili dostałem i upadłem - mówi 24-letni Omar, jeden z ponad 400 rannych.
Zupełnie inaczej wydarzenia opisują armia i policja. Jej przedstawiciele poinformowali, że wśród ofiar jest dwóch policjantów i jeden żołnierz. Wojskowi twierdzą, że to islamiści zaczęli strzelać jako pierwsi i zaprzeczyli informacjom, jakoby wśród ofiar były dzieci. Armia poinformowała także, że zaostrzyła środki bezpieczeństwa w kraju, szczególnie w dużych miastach.
W proteście przeciwko sytuacji w Egipcie jeden z najbardziej wpływowych duchownych w kraju mufti Ahmed al-Tayeb oświadczył, że wycofuje się na jakiś czas z życia publicznego. Z kolei radykalni salafici poinformowali, że wycofują się z rozmów na temat utworzenia nowego rządu.
Do masakry doszło w czasie, gdy nowy egipski prezydent wciąż nie może wyznaczyć szefa przejściowego rządu po odsunięciu od władzy Bractwa Muzułmańskiego. Wczoraj zapowiedziano, że najpoważniejszym kandydatem na urząd premiera jest liberalny socjalista Ziad Bahaa el-Din. Dotąd jednak nie został on zaprzysiężony.