Po sześciu dniach poszukiwań, odnalezieniu szczątków El Faro i jednego martwego ciała, amerykańska Straż Przybrzeżna uznała, że nie ma szans na znalezienie żywych. Chcę, aby rodziny wiedziały jak bardzo zależało nam na odnalezieniu ich bliskich, na odnalezieniu naszych braci żeglarzy - mówił kapitan Mark Fedor.
Przedstawicielka Narodowej Rady Bezpieczeństwa Transportu Belle Dinh-Zarr poinformowała, że śledczy zabezpieczają dokumenty i zapisy komunikacji ze statkiem oraz wyznaczają terminy przesłuchań. Kluczowe w śledztwie będzie odnalezienie zamontowanego na statku urządzenia VDR. Jest to urządzenie rejestrujące rozmowy na mostku kapitańskim oraz podstawowe dane rejsu takie jak kurs i prędkość - wyjaśniła Dingh-Zarr. VDR będzie jednak trudny do odnalezienia, bo choć przez 30 dni od kontaktu z wodą wysyła sygnał radiowy, to może znajdować się wraz ze statkiem na głębokości ponad 4 kilometrów.
Tymczasem w amerykańskich mediach pojawiły się wypowiedzi marynarzy, którzy w przeszłości pływali na El Faro. Twierdzą oni, że statek był w złym stanie technicznym, że podczas sztormów przeciekał i że raz już stracił napęd na dwie godziny. Niektórzy mówią, że kapitan statku był typem człowieka, który mógł ulec presji przełożonych na szybkie dotarcie do celu i zbagatelizować zagrożenie.
Ani przedstawiciele armatora - firmy TOTE Services, ani zewnętrzna firma InTec Marine, która zatrudniała pięciu Polaków pracujących na El Faro, nie podpowiedzieli na pytania Polskiego Radia, jakie dokładnie prace wykonywali oni na pokładzie kontenerowca podczas rejsu i czy pracowali w maszynowni. Przedstawiciel TOTE zapewnił jedynie, że nie mogły one spowodować utraty napędu statku.