– Wyczułem, że planowany jest zamach na moje życie – tłumaczył 4 listopada motywy swojej decyzji. – Żyjemy w klimacie podobnym do tego, jaki panował przed zabójstwem Rafika al-Haririego – wspominał ojca, również piastującego stanowisko premiera, który zginął w zamachu w 2015 r. Ale to był dopiero wstęp. – Iran sieje strach i zniszczenie w kilku krajach, w tym w Libanie – dowodził Hariri. – Obetniemy ręce, które złowieszczo wyciągają się po nas – zapowiedział, adresując pogróżkę do „Iranu i jego zwolenników”. W domyśle: ugrupowania Hezbollah, które poza utrzymywaniem militarnych bojówek jest też partią polityczną w Libanie.
Liban osłupiał. Wyglądało na to, że premier – który przez ostatnie 10 miesięcy zapewniał, że jego rządy rozpoczną nową erę w historii kraju – wyskoczył na weekend odpocząć w swojej willi w saudyjskim Rijadzie. Ale już po kilku godzinach było jasne, że uciekł: Saad Hariri nadał ze swojego azylu w Arabii Saudyjskiej krótkie wystąpienie, które zatrzęsło Bliskim Wschodem.
"Orędzie" Haririego było szokiem. Momentalnie ukuto więc rodzimą interpretację wydarzeń: premier, znany z doskonałych relacji z Saudyjczykami, został przez nich zmuszony zarówno do rezygnacji, jak i buńczucznych oświadczeń, które rozpalają podziały targające Libanem od zarania.
Oliwy do ognia dolał łzawy wywiad, jakiego Hariri udzielił na początku tygodnia Pauli Yacoubian, jednej z najbardziej znanych dziennikarek w Libanie, pracującej dla będącej w posiadaniu familii Haririch stacji Future TV. 80-minutowa rozmowa obfitowała w liczne "momenty": głos szefa rządu po kwadransie zaczął się łamać i wyglądało na to, że Hariri zaleje się łzami – dziennikarka ogłosiła spontaniczną "przerwę na reklamy"; potem premier nerwowo popijał wodę ze szklanki stojącej przed nim, a gdy mu się skończyła, Yacoubian podsunęła mu swoją szklankę; a na koniec dziennikarka usłyszała: "Tak bardzo mnie pani zmęczyła...". Ale też bohater zamieszania twardo podtrzymywał w wywiadzie, że decyzje podejmuje sam. Hariri zapowiedział, że "w najbliższych dniach" wróci do Libanu i formalnie dostarczy rezygnację władzom kraju. – Nie była to zwyczajowa dymisja – przyznawał. – Chcę ratować Liban. Chciałem wywołać pozytywny szok, żebyśmy uświadomili sobie, w jak niebezpiecznym miejscu się znaleźliśmy – dorzucał.
Na pewno udało mu się zmobilizować zwolenników: w Bejrucie pojawili się demonstranci z transparentami "Wszyscy jesteśmy Saadem" i "Czekamy na ciebie", na stronie FreeSaadHariri.com zegar odlicza czas "saudyjskiej niewoli" premiera. Głos zabrał nawet lider Hezbollahu, szejk Hassan Nasrallah. – Saudowie zmusili go do dymisji. Rezygnacja nie była jego intencją, pragnieniem ani decyzją – zawyrokował.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama