O zbadanie tego "sektora" pokusił się Scott Carney, dziennikarz śledczy, który przygotowuje też materiały dokumentalne dla m.in. "National Geographic" i Public Radio. Badania prowadził przez pięć lat głównie w Indiach, a ich efekty opisał potem w książce "Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci".
W publikacji podjął kilka tematów, w tym m.in.: handel nerkami – dotarł do wioski zwanej Kidneyvakkam, w której trudno o osobę z kompletem narządów, sprzedaż włosów – para się tym starożytna świątynia, zyskując w ten sposób miliony dolarów, a także kupno dzieci, komórek jajowych, krwi... Prześledził też skąd pochodzą szkielety anatomiczne, wykorzystywane do badań i edukacji medycznej. Gdzie i jakimi metodami się je pozyskuje – na te pytania odpowiada punkt po punkcie.
Gdzie?
Bengal Zachodni – tu odpowiedź może być tylko jedna. To stąd pochodzi znacząca większość starannie spreparowanych pomocy medycznych, przede wszystkim kości połączonych drutami i opatrzonych diagramami oraz kompletnych szkieletów. I tak jest od około 200 lat. Niczego w tej kwestii – jak przekonuje Scott Carney – nie zmienił nawet zakaz handlu ludzkimi szczątkami wprowadzony w Indiach w 1985 roku. Proceder do dziś kwitnie w najlepsze.
Partia kości wędrowała dobrze już utartym torem, wspólnym dla wszystkich szkieletów przeznaczonych na sprzedaż – opisuje. – Od 150 lat indyjskie szlaki handlu kośćmi wiodły od zapadłych wiosek do najbardziej szanowanych uczelni medycznych. Macki tej sieci oplatały cały kraj i sięgają do sąsiednich państw.
W innym miejscu doda, że szkielety anatomiczne mogą pochodzić teraz też z m.in. Chin i Europy Wschodniej.
Skąd?
Dróg pozyskiwania szkieletów jest kilka. Można je jednak podzielić na dwa główne.
Pierwsza to działania na małą skalę, kiedy to ciała wykrada się z grobów, oczyszcza z tkanek miękkich, a kości przekazuje bezpośrednio dealerowi, druga – to zorganizowane i zatrudniające wiele osób fabryki kości. To termin oficjalny i dobrze w Indiach znany, bo co kilka lat funkcjonariusze wpadają na ich trop kolejnych mniejszych lub większych firm.
Policjanci, którzy pojawili się tutaj na początku 2007 roku, czuli smród rozkładających się ciał z odległości ponad kilometra. Pod sufitem wisiały kawałki kręgosłupów powiązane sznurkiem, jak opowiadał mi jeden z policjantów. Na podłodze leżały setki kości uporządkowanych według jakiegoś systemu, można przeczytać w książce pt. "Czerwony rynek".
Fabryka kości to albo duży zakład – otoczony wysokim płotem – w którym pracują osoby w białych fartuchach ("Podczas złotej ery handlu szkieletami praca w tego rodzaju zakładach uchodziła za najbardziej prestiżową w mieście. Podobnie jak zawód lekarza w Ameryce"). Albo jedynie bambusowa chata przykryta brezentowym dachem. W środku – obowiązkowo – wiadra kwasem solnym i beczki z innymi chemikaliami, które pozwalały uzyskać twarde i białe kości.
Jak?
Pozostają jeszcze dwie kwestie – jak jeszcze pozyskiwano ciała i jak preparowano kości.
Zwłoki ściągano nie tylko z cmentarzy, ale też z kostnic czy np. stosów pogrzebowych, kiedy tylko odchodziła od nich rodzina zmarłego. Owijało się je siatką i wkładano do rzeki, by bakterie i ryby zrobiły swoje. Po tygodniu ciało wyciągano z wody i starannie doczyszczano (pozbywanie się tkanki miękkiej polegało na gotowaniu w wodzie z sodą kaustyczną). Skutek był jednak taki, że kości robiły się żółte, więc przez tydzień suszono je w słońcu. Na koniec zanurzano je jeszcze w kwasie solnym.
"Pal (jeden z przewodników Scotta Carneya – przypis red.) mówił, że zarabiał w ten sposób dolara i 25 centów dziennie. Dostawał też dodatkowe pieniądze za przechowywanie kości danego ciała w jednym miejscu, by przedstawiały konkretnego, rzeczywistego osobnika, a nie zbieraninę różnych części – lekarze to cenią, napisze potem dziennikarz śledczy.
Milion dolarów rocznie
"Chicago Tribune" donosiły swego czasu, że 1985 roku eksportowano z Indii 65 tys. szkieletów i czaszek. Z kolei "Los Angeles Times" cytował w 1991 roku Bimalendu Bhattacharjee, byłego prezesa Indyjskiego Stowarzyszenia Eksporterów Materiałów Anatomicznych (sic!): "Nikt nie mówił o tym głośno, ale wszyscy wiedzieli, co się dzieje".
- Mówiono nam, że w Indiach panuje ogromne przeludnienie, że ludzie umierają na ulicach, a wózki zabierają cała masę ciał, po które nikt się nie zgłasza – to już Craig Kilgore, właściciel firmy Kilgore International z Minnesoty.
"Los Angeles Times" oszacował, że "w szczytowym okresie produkcji kalkuckie fabryki kości zarabiały około miliona dolarów rocznie".