Luka w amerykańskim prawie powoduje, że w obecnej kampanii prezydenckiej masowo wykorzystywane są dziecięce oszczędności. Rodzice, fanatyczni zwolennicy Demokratów czy Republikanów, przelewają pieniądze z kont i skarbonek swoich pociech, by obejść federalne przepisy ograniczające wpłaty do 4,6 tys. dol. na osobę. Skandal, którego pierwszym antybohaterem stał się demokrata Barack Obama, zatacza coraz szersze kręgi. Mimo to proceder kwitnie w najlepsze.

46-letni Obama wpadł, gdy niedawno wśród jego darczyńców zauważono siedmioletnie dzieci. Na głowę ciemnoskórego demokraty, który natychmiast zaczął przepraszać i zapowiadać odsyłanie "lewych" dotacji, posypały się gromy. Szybko jednak okazało się, że Obama to niejedyny rozbijacz dziecięcych skarbonek. Dotacje od osób nieletnich mają na swoich kontach również republikanie John McCain i John Edwards oraz najważniejsza demokratyczna kontrkandydatka Obamy - Hillary Clinton. W najdłuższej i najbardziej kosztownej w historii kampanii prezydenckiej kandydaci chwytają się bowiem każdego grosza.

Z danych zgromadzonych przez pozarządową organizację Center for Responsive Politics wynika, że osoby o zawodzie "uczeń" wpłaciły do tej pory na konta kandydatów prawie 2 mln dol. "Zwracamy uwagę na to, ile kontrybucji wypływa spod jednego adresu oraz jak zdefiniowani są wpłacający. Jeżeli mamy do czynienia z mężczyzną i kobietą o tym samym nazwisku oraz np. dwójką "uczniów", zapala się czerwone światło, bo mogą to być niepełnoletnie dzieci. Obchodzi nas zwłaszcza wiek tych małych sponsorów" - mówi DZIENNIKOWI szef organizacji Massie Ritsch.

Według niego proceder wynika z luki prawnej. Władze uznają bowiem, że 14-letnie dzieci są całkowicie zdolne do rozporządzania swoimi pieniędzmi. Mają też wytyczną mówiącą, że swoimi oszczędnościami nie mogą swobodnie dysponować tylko pociechy w wieku do... 2 lat. "Nie wiadomo zatem, jak traktować dzieci między 3. a 13. rokiem życia. Faktycznie mogą więc one przekazywać pieniądze politykom, bo co nie jest zabronione, jest dozwolone" - mówi Ritsch.

Bogate demokratyczne i republikańskie rodziny wykorzystują zatem tę lukę - zapewne za podszeptem partyjnych fundraiserów - pełną gębą. Wpłaciwszy swoje 2,3 tys. dol. (drugie 2,3 tys. wolno przeznaczyć dopiero po zakończeniu prawyborów), kolejne sumy przelewają w imieniu swoich pociech. Pieniądze pochodzą z dziecięcych kont, polis i funduszy, którymi mogą - jako rodzice - swobodnie dysponować. Prawo stwierdza jedynie, że dotacja powinna być przelana z imiennego funduszu dziecka oraz być wyrazem jego własnej woli. Problem w tym, jak udowodnić dziecku, że nie popiera Hillary Clinton. Ameryka nie jest w stanie przesłuchać wszystkich małych "wyborców" i zmusić ich do zeznawania przeciwko swoim rodzicom. Mimo że w wielu wypadkach nadużycia tych ostatnich wydają się oczywiste. "Trudno uwierzyć, że ośmiolatek dobrowolnie przekaże pieniądze politykowi, zamiast wybrać nowy rower czy komputer" - mówi DZIENNIKOWI Paul Ryan z organizacji Campaign Legal Center w Waszyngtonie, która prowadzi audyt kampanii wyborczych.



Wszystko wskazuje na to, że systemowi nic nie zagraża. Jedyna ustawa mająca położyć kres procederowi przepadła parę lat temu w Kongresie. Nikomu nie zależało na odcinaniu się od złotej żyły. Nieco później - w 2004 r. - prezydenccy kandydaci George Bush i John Kerry bez mrugnięcia okiem przyjęli od "uczniów" 2,8 mln dol. Wiadomo, że w obecnym cyklu elekcyjnym suma ta będzie dużo wyższa, może nawet kilkakrotnie. Bo nie od dziś wiadomo, że wielki budżet, niezależnie, kto jest jego sponsorem, to klucz do Białego Domu.