Jeśli uważałeś, że recykling to żyła złota i sprytny szwindel, na którym zarabiają wszyscy oprócz prostego obywatela, to mam złą wiadomość. Wbrew powszechnym wyobrażeniom ten rynek przeżywa dziś kryzys, a obowiązkowa segregacja odpadów, która wzbudza tyle emocji w całej Polsce, wcale nie napycha kieszeni bogatym. Co najwyżej pozwala utrzymać się wielu polskim, lokalnym zakładom na powierzchni. Ceny surowców wtórnych pikują bowiem z miesiąca na miesiąc. A na horyzoncie nie widać szans na szybkie odwrócenie tego trendu.
– We wrześniu 2019 r. papiernie i zakłady przetwarzające makulaturę płaciły ok. 250 zł za tonę papieru i tektury. Dziś, kilka miesięcy później, te same firmy żądają już dopłaty 250 zł. Odpadów jest po prostu za dużo w stosunku do liczby zakładów, które mogą je przetworzyć. A firmy odbierające odpady muszą się ich pozbyć, bo za przetrzymywanie ich ponad dopuszczalny przepisami rok mogą zapłacić srogie kary – wyjaśnia Ewa Rakowska, dyrektor biura zarządu Krajowej Izby Gospodarki Odpadami, która zrzesza spółki komunalne takie jak np. MPO. Jeszcze gorzej jest z folią. – W czerwcu 2017 r. płacili nam 380 zł za tonę. Dwa miesiące później cena spadła do 10 zł. Od 2018 r. wahała się od 10 zł do 1 gr za tonę. A od 2019 r. to my dopłacamy 280 zł za tonę folii, by ktoś ją w ogóle wziął – mówi.
Podobnie ma się sytuacja z oponami. W 2015 r. sprzedawano je za 55 zł za tonę. W zeszłym roku trzeba było dopłacić średnio 380 zł, żeby ktoś je odebrał. Dziś jest to już ponad 500 zł.
– Ceny surowców wtórnych są najniższe od kilku lat. Przykładowo 24-tonowy kontener folii był kiedyś wart kilkanaście tysięcy złotych, a obecnie ma cenę ujemną, co znaczy, że do odbioru przez recyklera trzeba dopłacić – mówi Szymon Dziak-Czekan, prezes Stowarzyszenia Polski Recykling. Dodaje, że niektóre frakcje makulatury, szkła i wielu tworzyw sztucznych dalej trzymają cenę w hurcie, ale muszą być przesortowane, sprasowane i przygotowane do procesu recyklingu. Inaczej ceny są poniżej zera.
Reklama
Wizja gmin i firm odpadowych – monopolistów inkasujących grube miliony za sprzedaż papieru czy plastiku – nie przystaje do rzeczywistości, w której odpadów jest za dużo, popyt na nie znikomy, przepisy coraz mocniej wiążą ręce, a nowe regulacje dopiero wykuwają się w ministerialnych gabinetach. Czy to jednak dogodna wymówka, by usprawiedliwić brak segregacji? Nie, bo plastiku czy tektury wybranych z kosza pełnego zmieszanych resztek jedzenia i nieczystości nikt nie chce kupić, nawet po kosztownym umyciu. Czyste i jednolite frakcje może się jeszcze uda sprzedać. W przeciwieństwie do zdecydowanej większości śmieci, które nie nadają się do niczego i najczęściej kończą na wysypisku.
To częściowo wina naszego lenistwa – ponad 63 proc. tego, co wyrzucamy, to wciąż odpady zmieszane. Ale winne są też koncerny, którym przez lata nie zależało, by choć trochę zatroszczyć się o środowisko, a nie tylko o marketing i zysk. Z jednej strony trudno się dziwić, są po to, żeby zarabiać. W innych krajach jednak jakoś się udało zachęcić firmy do zmian i takiego projektowania produktów, by recykling bardziej się im opłacał. I to nie tylko na papierze, jak u nas przez lata.
Jest plastik i plastik
Załamanie na rynku potwierdzają sami recyklerzy, czyli firmy zajmujące się przetwarzaniem surowców wtórnych na nowe produkty. W Polsce jest 300–400 dużych zakładów, w tym około 30 papierni, kilku przemysłowych recyklerów szkła i kilkunastu odzyskujących metale. Najbardziej rozdrobniony jest recykling tworzyw sztucznych – mamy ponad 250 zakładów, ale tylko kilkanaście takich, które mogą przetworzyć ponad 20 tys. ton surowca rocznie. Tymczasem rocznie wprowadzamy na polski rynek ponad 4 mln ton opakowań, z czego 1 mln to same opakowania plastikowe.