W sobotę przeciwnicy unijnego traktatu, którzy nazywają go dramatycznie zrzeczeniem się suwerenności na rzecz Brukseli, dostali do ręki potężny atut. Prestiżowa Komisja Spraw Zagranicznych Izby Gmin uznała, że "traktat lizboński w kluczowych obszarach jest identyczny z odrzuconą konstytucją europejską. "Rząd oszukuje opinię publiczną, mówiąc, że to tylko dodatek do istniejących zobowiązań. Tymczasem Unię czekają rewolucyjne zmiany i trzeba o tym otwarcie powiedzieć społeczeństwu" - głosi parlamentarny raport.

Reklama

Takie opinie to woda na młyn opozycyjnych konserwatystów, którzy od początku twierdzili, że Wielka Brytania nie powinna godzić się na głębszą integrację europejską. "Nawet tak proeuropejski premier jak Tony Blair mówił, że Brytyjczycy powinni zdecydować w referendum. Jego następca Gordon Brown oszukuje kraj, próbując przemycić traktat kuchennymi drzwiami" - mówił odpowiedzialny za politykę zagraniczną w gabinecie cieni torysów William Hague.

Konserwatyści prą ku referendum, bo wiedzą, że wyspiarskie społeczeństwo jest Unii raczej niechętne i w plebiscycie zapewne odrzuciłoby podpisany w Lizbonie dokument, co zablokowałoby jego wejście w życie w całej UE. Torysi powołali już do życia ruch "Ja chcę referendum!". Zapowiadają także inne akcje społeczne, m.in. w najbliższych dniach chcą zorganizować serię referendów lokalnych, które mają zwiększyć nacisk na rząd.

Tymczasem premier Brown koncentruje się na parlamencie i najprawdopodobniej mimo opozycji we własnej Partii Pracy uda mu się uniknąć referendum. Ma mu w tym pomóc postawa Liberalnych Demokratów, trzeciej siły w Izbie Gmin, która zapowiada wstrzymanie się od głosu w kluczowym momencie.