Najpierw Belgrad ułatwił rodakom z całego kraju zjechanie się na manifestację i zachęcał do "rozruby", teraz potępia agresywną formę protestów. W przededniu zajść, gdy wiadomo było, że kilkusettysięcznego tłumu nie da się utrzymać w ryzach, jeden z ministrów Velimir Ilić dolewał oliwy do ognia - pisał DZIENNIK. "Zachód nam rozbił państwo, a im rozbito kilka okien. To też element demokracji" - powiedział jednej z gazet minister.
Dzisiaj władze Serbii przybrały już inny ton. "Ścigamy sprawców napaści na ambasadę USA i placówki dyplomatyczne innych krajów, a także pozostałych uczestników gwałtownych czwartkowych protestów na ulicach Belgradu" - ogłosił w sobotę serbski prokurator generalny Slobodan Radovanović. "Zbieramy dowody i identyfikujemy sprawców" - napisał w swym oświadczeniu.
Jest już bilans czwartkowej masowej demonstracji Serbów przeciw niepodległości Kosowa. W ulicznych zamieszkach mogło wziąć wówczas udział nawet 200 - 300 tysięcy ludzi. Demonstranci dokonali zniszczeń w ośmiu placówkach dyplomatycznych.
Przy okazji "oberwało" się właścicielom 90 zniszczonych i splądrowanych sklepów. Rozwścieczony secesją Kosowa motłoch zdemolował też kilka samochodów. Nie obyło się bez ofiar w ludziach. Zginął jeden człowiek, a 130 kolejnych zostało rannych, wśród nich 52 policjantów.