Szef straży pożarnej Nikoła Nikołow wyjaśnił w publicznym radiu, że eksplodowała amunicja w składach wojskowych znajdującym się w okolicach wsi Czepinci, na wschód od Sofii. Po eksplozji na miejscu rozpętało się istne piekło - magazyny stanęły w ogniu. "Nie wyślę tam teraz swoich ludzi, to byłoby samobójstwo" - mówił szef straży.
Nad miastem przez wiele godzin unosiły się kłęby dymu. We wschodnich dzielnicach miasta widoczność spadła do 50 metrów. Władze miasta i zwołany sztab kryzysowy zastanawiały się nad ewakuacją położonych obok składu amunicji wsi, a także wschodnich dzielnic miasta. Szef sztabu generalnego armii, stwierdził rano, że dym, który dociera do miasta może być niebezpieczny dla życia i zdrowia mieszkańców, więc trzeba ich ewakuować.
Wiele osób zostało rannych - pokaleczyły ich kawałki szkła, które posypało się z okien podczas wybuchów.
Już wiadomo, co było w magazynach. Około 1500-2000 ton różnego rodzaju nabojów do broni strzeleckiej, min, granatów oraz 20 ton trotylu, który na szczęście nie wybuchł. Zapalił się jednak, wydzielając kłęby gryzącego dymu.
Minister ochrony środowiska nakazał już pobranie próbek powietrza. Poziom trujących substancji nie przekroczył dopuszczalnych norm. Poziom promieniowania radioaktywnego także jest w normie - zapewnił sztab kryzysowy.
Na razie nie wiadomo, czy są ofiary. Wartownicy, którzy pilnowali magazynów zdążyli uciec.
Na kilka godzin, w obawie przed latającymi odłamkami pocisków, zamknięto lotnisko. Policja i wojsko szczelnym kordonem otoczyły teren w odległości około 3 kilometrów od magazynów. W pełnej gotowości były jednostki chemiczne i biologiczne bułgarskiego wojska.
Obrona cywilna radziła mieszkańcom zamykać okna i nie wychodzić bez potrzeby z domów.
Sytuacja była na tyle poważna, że premier Bułgarii zwołał nadzwyczajne posiedzenie rządu.