"Szybki pęd ku wprowadzeniu traktatu w życie nie ma najmniejszego sensu" - mówiła wczoraj na łamach francuskiego dziennika "Le Monde" szwedzka minister ds. europejskich Cecilia Malmstroem. "Wszyscy powinniśmy dać jeszcze czas Irlandczykom" - dodawała. W podobnym tonie wypowiadał się w środę premier Luksemburga Jean-Claude Juncker, który negatywnie ocenił szanse na wprowadzenie traktatu przed czerwcowymi wyborami do unijnego parlamentu. "By traktat wszedł w życie do wyborów, wszystkie kraje musiałyby ratyfikować go przed końcem lutego przyszłego roku. Ale nie jest to realistyczna wizja" - mówił Juncker, który przez wielu uznawany jest za znawcę kulisów działania Unii. "Możliwe, że traktat wejdzie w życie 1 stycznia 2010" - dodawał. "Myślę, że politycy pogodzili się już z tym, że pierwotne plany wprowadzenia zapisów z Lizbony są nierealne i teraz nowym deadline’em ma być początek 2010 r. Decyzja taka zostanie oficjalnie ogłoszona podczas szczytu Rady Europejskiej w grudniu" - mówi DZIENNIKOWI Peter Timmerman z brukselskiego Royal Institute for International Relations. "Póki co wysiłki polityków skupiają się na wprowadzeniu części zapisów z traktatu zapewniających sprawne działanie unijnych instytucji. Takim przykładem jest debata na temat nowej liczby członków Komisji Europejskiej" - dodaje.

Reklama

Liczba komisarzy była jednym z kluczowych problemów podczas kampanii przedreferendalnej w Irlandii. Dublin chciał koniecznie zachowania własnego przedstawiciela w KE, podczas gdy traktat zakładał redukcję ich liczby i odejście od zasady "jeden kraj - jeden komisarz". "Politycy wprowadzają najpotrzebniejsze reformy, tyle że tylnymi drzwiami bez oglądania się na traktat" - tłumaczy Timmerman.

Jeszcze niedawno wydawało się, że europejscy politycy zrobią wszystko, byle tylko doprowadzić do przepchnięcia Lizbony. Kiedy Irlandczycy powiedzieli "nie" traktatowi w referendum 13 czerwca, unijni politycy starali się bagatelizować problem i zachowywali kamienne miny. "Traktat wciąż żyje" - zapewniał chwilę po ogłoszeniu wyników głosowania przewodniczący Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso. "Ratyfikacja obejmuje 27 krajów, większość już ją przeprowadziła, a reszta musi kontynuować proces" - dodawał. Wtórowali mu przywódcy największych krajów. "Irlandzki incydent nie przerodzi sie w kryzys" - zapewniał francuski prezydent Nikolas Sarkozy, a kanclerz Niemiec Angela Merkel ostrzegała, że po prostu "nie ma innej drogi" niż Lizbona.

"Okazuje się, że bez Lizbony można sobie poradzić, a w najbliższym czasie nie ma na nią szans. Ta świadomość dociera również do polityków" - mówi DZIENNIKOWI Timmerman. "Przekładanie daty wprowadzenia traktatu dobitnie to pokazuje. Niewykluczone, że dojdzie do jego ostatecznego porzucenia" - dodaje.

p

Philippe de Schoutheete*:

Traktat lizboński nie wejdzie w życie przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, tak jak liczyli jego entuzjaści. Trzeba wreszcie to przyznać otwarcie. Nie oznacza to zarazem, że na Lizbonie należy postawić krzyżyk. Europejscy politycy chcą wprowadzić przynajmniej część jej rozwiązań tylnymi drzwiami. Zresztą pomysł wprowadzania zapisów tylnymi drzwiami nie jest wcale zły. Część z nich może usprawnić działanie Unii na arenie międzynarodowej. Choćby te działania, które dotyczą powołania prezydenta czy ministra spraw zagranicznych UE i są pomocne w sytuacjach takich jak niedawna wojna w Gruzji.

Reklama

Uważam, że decyzja o przełożeniu wejścia w życie traktatu to dobre rozwiązanie. Europa i świat przechodzą kryzys ekonomiczny, a w takim momencie nic dobrego nie można zdziałać. Mam zresztą wrażenie, że prezydencja francuska już nie naciska tak mocno na Irlandię. To nie jest dobry moment, by zmuszać Irlandczyków do ponownego głosowania.

*Philippe de Schoutheete, do niedawna belgijski polityk i dyplomata. Obecnie ekspert ds. europejskich i wykładowca College of Europe