Z tego względu sympatie izraelskich polityków, jak i opinii publicznej są wyraźnie podzielone. Iraelska prawica zdecydowanie popiera Johna McCaina, przede wszystkim za jego zdecydowane stanowisko wobec Iranu. Objęcie fotela w Białym Domu przez Republikanina oznacza dla nich kontynuację jastrzębiej polityki administracji George’a Busha. Lewica z kolei, która jest żywo zainteresowana osiągnięciem porozumienia między Izraelem a Palestyną i doprowadzeniem do pokojowego rozstrzygnięcia sytuacji na Bliskim Wschodzie, bez wątpienia wolałaby widzieć w Waszyngtonie Baracka Obamę.

Reklama

Świat zdaje się w pełni zdawać sobie sprawę z powagi sytuacji. Rozumie, że wybór prezydenta Stanów Zjednoczonych ma tak wielki wpływ na losy całego globu, że nie można go zostawić w rękach samych tylko Amerykanów. Decyzje, które zapadają w Białym Domu, mają bowiem niekiedy znacznie większe znaczenie dla przeciętnego Europejczyka, Araba czy Izraelczyka niż dla przeciętnego Amerykanina. Gdybyśmy jednak odłożyli kwestie geopolitycznej dynamiki i przetasowań, jakie mogą nastąpić po amerykańskich wyborach, na bok, i zapytali samych Izraelczyków, kogo chcieliby widzieć w fotelu prezydenta najpotężniejszego sprzymierzeńca ich kraju, Izrael byłby jednym z niewielu państw na ziemi, w którym John McCain zyskałby zdecydowane poparcie. Zachowanie status quo, za którym oręduje popierana przez większość prawica, jest bowiem dla mieszkańców tego kraju o wiele ważniejsze niż zapowiedź przebudowy polityki bliskowschodniej, która może się łączyć z prezydenturą Baracka Obamy.

Tak więc zwycięstwo Johna McCaina będzie oznaczało, że w relacjach między USA i Izraelem nie dojdzie do radykalnej zmiany. Podobnie jak czyni to wielu innych obserwatorów sceny międzynarodowej spodziewam się po nim kontynuacji dotychczasowej linii administracji George’a Busha. Natomiast zaprzysiężenie Baracka Obamy na prezydenta Stanów Zjednoczonych będzie oznaczało przełom w polityce bliskowschodniej i nie tylko tej. A na to czeka z niecierpliwością cały świat, który po nowym amerykańskim przywódcy spodziewa się radykalnej zmiany obecnej linii. USA pod rządami Baracka Obamy będą zupełnie nową jakością na arenie międzynarodowej - tego przynajmniej oczekują Europa, izraelska lewica, a nawet kraje arabskie. Ameryka straciła tak wiele ze swojej wiarygodności podczas rządów George’a Busha, że samo przejęcie sterów państwa przez przedstawiciela Partii Demokratycznej będzie oznaczało nowe otwarcie USA na świat. George Bush swymi posunięciami ośmieszył Amerykę w oczach globu do tego stopnia, że przemiana jej wizerunku jest w tej chwili istotniejsza nawet od bezpośrednich działań na arenie międzynarodowej. A taką metamorfozę, która może być również wstępem do podjęcia nowych kroków w polityce zagranicznej, może przynieść prezydentura Obamy.

Choć wielu oskarża senatora z Illinois, że nie zdradził się do tej pory z nazbyt wielką sympatią wobec Izraela, to moim zdaniem ma to związek z pewną dynamiką, którą rządzi się kampania wyborcza w Stanach Zjednoczonych. Jeśli w odniesieniu do polityki zagranicznej słowo "przyjaciel" cokolwiek znaczy, głęboko wierzę, że Barack Obama jest przyjacielem Izraela. Przede wszystkim dlatego że ma on szansę stać się skuteczniejszym, bardziej odpowiedzialnym mediatorem w rokowaniach między Palestyną i Izraelem niż George Bush. Poza tym, w przeciwieństwie do kandydata Republikanów, działa w oparciu o kooperację, a nie konfrontację.

Kandydatów na najwyższy amerykański urząd państwowy różni także podejście do kwestii irańskiej. Nie wydaje mi się jednak, żeby w ostatecznym rozrachunku John McCain zdecydował się na bezpośrednią konfrontację z Iranem, tak jak zresztą nie poważył się na nią obecny prezydent George Bush. I mam nadzieję, że żaden z przyszłych prezydentów USA, jacy zasiądą w Białym Domu, nie porwie się na taki krok, by nie zapisać w historii Ameryki i świata kompromitującego rozdziału. Z pewnością więc ani w ostatnich dniach prezydentury Busha, ani po zaprzysiężeniu nowego prezydenta USA nie powinniśmy się spodziewać nowej wojny. Z pewnością też - już chociażby ze względu na to, jak technicznie skomplikowana jest to operacja - także Izrael się na to nie odważy ani nie będzie zabiegał o wsparcie Stanów Zjednoczonych w przygotowaniu takiego ataku.

Słowa kandydata Demokratów, który powiedział w trakcie kampanii, że jest skłonny do prowadzenia rozmów nawet z państwami rozbójniczymi, były często interpretowane jako wyraz jego słabości. W moim rozumieniu jest jednak dokładnie odwrotnie. Zdeklarowanie chęci przystąpienia do dialogu to bardzo dobry punkt wyjścia w stosunkach międzypaństwowych, nawet jeśli okaże się, że nie jest łatwo znaleźć zadowalające obie strony rozwiązanie. Rozmowy w świecie polityki międzynarodowej zawsze warto prowadzić - tak z sojusznikami, jak i z terrorystami - i zawsze się one toczą. Oczywiście, o części z nich doskonale wiemy, inne prowadzone są mniej oficjalnymi kanałami. Tym co powinno nas zastanawiać, nie jest więc sam fakt prowadzenia rozmów, ale ich przedmiot. Barack Obama deklaruje chęć przystąpienia do negocjacji, a John McCain nie zgadza się na żadne rokowania z Iranem, dopóki nie zostaną spełnione warunki, które tak naprawdę dopiero mają być przedmiotem dyskusji - trudno o większą rozbieżność.

Choć sprawy bliskowschodnie będą dla nowej administracji bez wątpienia jednymi z najistotniejszych problemów do rozwiązania, dziś tak naprawdę cały świat śledzi w napięciu sytuację, jaka ma miejsce w amerykańskiej gospodarce. Kryzys w USA, którego konsekwencje tak dotkliwie odczuwamy teraz wszyscy, będzie przyciągał naszą uwagę dużo bardziej niż działania w sferze bezpieczeństwa. Co nie znaczy, że Irak, Afganistan czy Iran znikną ze strategicznej mapy Waszyngtonu. Ale nie spodziewajmy się gwałtownych działań ze strony nowego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jeśli zostanie nim John McCain, to miejmy nadzieję, że uniknie choćby części błędów, które popełnił jego republikański poprzednik. Jeśli będzie nim Barack Obama, spodziewam się, że obudzi on na całym świecie ducha współpracy pod przewodem Ameryki. A tego potrzebujemy dużo bardziej niż konfrontacji. z

*Avishai Margalit, ur. 1939, izraelski filozof, profesor Uniwersytetu Hebrajskiego w Jerozolimie. Zajmuje się filozofią społeczną, filozofią języka oraz historią idei. Jest znanym rzecznikiem dialogu palestyńsko-izraelskiego. Wykładał w Oksfordzie, Harvardzie i Princeton. Napisał m.in. "The Decent Society", "The Ethics of Memory" (2002) i wspólnie z I. Burumą "Okcydentalizm" (wyd. pol. 2005).