W tłumie pasażerów lotu z Tel Awiwu do Nowego Jorku stojących teraz w długiej kolejce do okienek amerykańskiego urzędu imigracyjnego jestem chyba jedynym mężczyzną nienoszącym albo charakterystycznego czarnego kapelusza, albo kipy. Ale wszyscy mimo zmęczenia po dwunastogodzinnym locie wpatrujemy się z fascynacją w twarz człowieka, który ma spore szanse stać się nowym cezarem globalnego mocarstwa - człowiekiem, którego decyzje będą wpływały także na życie Żydów czy Polaków. CNN wyświetla właśnie kolejne odcinki słynnego już trzydziestominutowego serialu reklamowego wyemitowanego przez sztab Baraka Obamy w siedmiu największych sieciach telewizyjnych i kablowych Ameryki.

Reklama

Oglądając Obamę na nowojorskim lotnisku w środę wieczorem, nie wiemy jeszcze, że jesteśmy świadkami wydarzenia, które przejdzie do historii kampanii wyborczych w Ameryce - i chyba nie tylko tutaj - jako "najdroższy przedwyborczy prime time", największa zaaplikowana jednorazowo jakiemuś narodowi dawka płatnej reklamy wyborczej.

Telewizja Obamy

W ten sposób Barak Obama umacnia swój mit kolejnego "pierwszego Amerykanina na księżycu", pierwszego kolorowego kandydata do prezydentury, a także - jak dzisiaj wszystko na to wskazuje - pierwszego kolorowego prezydenta USA. Jeszcze nigdy w historii żaden sztab wyborczy nie wydał pięciu milionów dolarów w ciągu jednego wieczora, żeby dotrzeć ze zmasowanym przekazem politycznym do kilkudziesięciu milionów Amerykanów mówiących po angielsku i po hiszpańsku - bo wśród siedmiu stacji i sieci kablowych, w których sztab Obamy wykupił równolegle pół godziny najdroższego czasu reklamowego podczas wieczornej emisji wiadomości i filmów, są zarówno największe amerykańskie telewizji NBC, CBS, jak też dwie walczące o rząd dusz i udział w torcie reklamowym stacje informacyjne CNN i Fox News, a wreszcie obsługująca głównie czarnych amerykanów sieć kablowa TV-One i największa hiszpańskojęzyczna telewizja Ameryki - Univision.

Dawid Letterman w parę godzin po najważniejszym w tej kampanii wydarzeniu zareagował na nie prostym, ale trafionym dowcipem. Powiedział po prostu do widowni swojego "Late Show" emitowanego na CBS: "A teraz kilka słów o najnowszym wystąpieniu Obamy, ale czy je może widzieliście...?", na co ludzie wybuchają śmiechem, bo TEGO rzeczywiście nie sposób było w Ameryce nie zauważyć. Jon Stewart, gwiazdor satyrycznej stacji telewizyjnej Comedy Central, został dopuszczony do Obamy na krótko po detonacji jego telewizyjnej atomówki. Zapytał go, dlaczego kandydat Demokratów zachował się tak, jakby zamiast nowego modelu prezydentury miał zamiar wypromować nowy model samochodu? Na co Obama odpowiedział z naturalnym uśmiechem, używając swego opanowanego, niskiego głosu, który przekonał już do niego tłumy Amerykanek: "Uznałem że nadszedł czas, aby szczerze powiedzieć ludziom, że naprawdę chce się zostać ich prezydentem".

Nazajutrz rano nowojorskie bulwarówki nazywały Obamę "przerywaczem programów" i pisały, że w ciągu jednego wieczoru zmienił amerykańską telewizję w Obamavision. Te złośliwości ukrywały jednak zupełnie jawny zachwyt gigantycznymi rozmiarami akcji. Ponieważ Ameryka sama uważa się za giganta i lubi gigantomanię, nawet w wykonaniu polityka, który chce uchodzić za jej krytycznego reformatora.

Sam Obama, uprzedzając rozmaite złośliwości pod własnym adresem, powiedział dziennikarzom, że jego własna młodsza córeczka zapytała go poprzedniego wieczoru, czy jego reklamy wyborcze będą przerywały także jej ulubione kreskówki. "I właśnie dlatego - dodał pół żartem, pół serio - zdecydowaliśmy się nie wykupić płatnego czasu reklamowego na Disney Channel".

Reklama

Poza ilością ważna była jednak także jakość całej akcji. I ona także zwracała uwagę na tle męczącej powtarzalności amerykańskiego politycznego PR-u. Przekaz kandydata Demokratów był dwufazowy, w pierwszej sekwencji każdego z klipów chłopak z sąsiedztwa, Obama w samej tylko koszuli i krawacie, bez marynarki, rozmawiał ze zwyczajnymi Amerykanami, w większości białymi, często starszymi, siedząc razem z nimi w ich kuchniach, na werandach ich domów, w pokojach nauczycielskich, biurach... Wysłuchiwał ich opowieści o kłopotach związanych z kryzysem, o dzieciach, które trzeba wycofać z prywatnej szkoły, bo za droga, o straconej pracy albo obawach, że się ją straci, o chorobach w rodzinie, na których leczenie nie starcza pieniędzy... W drugiej sekwencji Obama, już w prezydenckim gabinecie i prezydenckim garniturze, ze stojącym za nim skórzanym fotelem, biurkiem i amerykańską flagą, w kadrze kopiującym dokładnie prezydenckie orędzia do narodu, przedstawiał swoim niskim głosem własne remedia dla Ameryki. Mało konkretne, ale niezmiennie optymistyczne: postawienie na nogi amerykańskiej gospodarki, wprowadzenie powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, obniżenie podatków dla milionów przedstawicieli amerykańskiej klasy średniej czy też - jak ich nazywa Obama w swoim konserwatywno-populistycznym języku - dla ciężko pracujących amerykańskich rodzin...

Dzięki tej już nie reklamie, ale wręcz filmowi propagandowemu, Obama przekroczył najważniejszą dla siebie granicę - granicę wizerunkową. Przestał być może i modnym jako gwiazda popkultury, ale nie do końca wiarygodnym dla masowego elektoratu kontrowersyjnym, trochę zbyt młodym, trochę zbyt kolorowym, mającym zbyt radykalne znajomości kandydatem. Stał się w ciągu kilku godzin kimś, kto nie tylko może się starać o prezydenturę, ale wizerunkowo już prezydentem został.

Pieniądze i siła Demokratów

Ten dobrze wyważony, konserwatywny w formie i populistyczny w treści przekaz, został nadany przez kandydata, który pobił jeszcze inny rekord. Już zebrał ponad sześćset milionów dolarów na swoją kampanię, a tutejsi analitycy oceniają, że do dnia wyborów będzie to ponad 700 mln - kolejny historyczny rekord. Republikańscy krytycy Obamy opowiadają na Fox Newsie, że już wcześniej podobne do środowej akcje medialne zostały przeprowadzone w stanach, w których McCain odzyskiwał inicjatywę albo przynajmniej tam, gdzie przewaga Obamy zaczynała się zmniejszać. Wydanie w ciągu jednego lub dwóch dni miliona dolarów na akcję reklamową w najważniejszych lokalnych mediach za każdym razem przygniatało konkurenta do ziemi, "odbierało powietrze" jego kampanii. Samo tylko porównanie budżetu obu kandydatów na kampanię telewizyjną pokazuje miażdżącą przewagę Obamy, który wydał ponad dwieście milionów dolarów wobec stu milionów zapłaconych przez sztab McCaina.

Reżyser tej Obamavision, twórca najnowszych klipów reklamowych Baraka Obamy, to sam Davis Guggenheim. Szerszym rzeszom telewidzów znany z wyprodukowanego niedawno przez HBO serialu "Deadwood" - najmroczniejszego amerykańskiego antywesternu. W swoim życiu prywatnym i ideowym Guggenheim jest zaangażowanym, wierzącym demokratą. Zakochanym w Alu Gorze, którego proekologicznej krucjacie poświęcił głośny, pokazywany także w Polsce film dokumentalny "Niewygodna prawda". Tutejsi fachowcy od wizerunku zauważyli natychmiast, że do zbudowania prezydenckiego wizerunku Obamy Guggenheim użył cytatów z najsłynniejszego do tej pory klipu wyborczego Ronalda Reagana "It’s Morning in America", który pomógł Reaganowi wygrać wybory w 1984 r. Chylące się lekko na wietrze złote kłosy, które przerywały orędzie Reagana, pojawiły się także w klipach Obamy, sugerując, że w przypadku jego zwycięstwa po latach upadku powróci reaganowska złota era w życiu Ameryki, nawet jeśli pod prezydenturą demokraty.

Republikanie w rozsypce

W tym samym czasie, kiedy pełną mocą nadawała telewizja Obamy, John McCain ucinał sobie długą, sympatyczną, ale trochę nudną i pozbawioną energii pogawędkę z Larrym Kingiem na CNN. Nie pojawiło się tam nic, co mogłoby zrównoważyć końską dawkę Obamavision. Trochę insynuacji - opartych zresztą na faktach - na temat radykalnych, lokalnych i bliskowschodnich kontaktów Obamy. Krytyka "socjalistycznych", czyli redystrybucyjnych zapędów kandydata Demokratów, którego jednak - wobec jednoznacznego pytania Larry’ego Kinga - McCain nie chciał wprost nazwać socjalistą. Na sugestie co do swojego socjalizmu jeszcze tego samego wieczora odpowiedział Obama podczas wiecu, na którym po raz pierwszy wspierał go osobiście Bill Clinton, nawet jeśli prywatnie nadal uważa pogromcę swojej żony za "dupka". Podczas wiecu Obama powiedział, że jedynym dowodem na jego socjalizm czy wręcz komunizowanie, może być to, że w przedszkolu dzielił się z innymi dziećmi swoimi zabawkami. Ten żart został przyjęty z entuzjazmem zarówno przez uczestników wiecu, jak też nazajutrz przez większość amerykańskich mediów.

Tymczasem John McCain, nawet jeśli już dawno zgodził się na kampanię negatywną swojego obozu, sam nie chce brudzić sobie rąk. Najostrzejsze zarzuty - te o sprzyjanie terrorystom czy o komunizowanie - wrzuca zwykle na wiecach Sara Palin. Ponieważ jednak rozmowa z Larrym Kingiem odbywała się już po medialnym uderzeniu Obamy, McCain narzekał, że swoje pierwsze orędzie prezydenckie jego przeciwnik wcisnął Amerykanom jako telewizyjną reklamę płatną. Przypomniał jednocześnie - i to było chyba najcelniejszym ciosem, choć niepodjętym później przez żadne media poza telewizją Fox News - że Obama w ostatniej fazie kampanii zdecydował się dorzucić do gigantycznych środków prywatnych, jakie udało mu się zebrać, także przysługujące mu pieniądze federalne. Których wcześniej zobowiązał się nie używać - po raz pierwszy w czasie publicznej debaty z Hillary Clinton. Wszystko to prawda, tylko że Republikanie narzekający, że ich przeciwnicy skuteczniej od nich zbierają pieniądze, nie mają szansy na odwrócenie trendu.

Kampania jest przegrana

Nazajutrz po zmasowanym ataku Obamavision CNN z satysfakcją wymienia listę stanów, które przesądziły przed czterema laty o zwycięstwie Busha nad Kerrym, a dzisiaj - jeśli wierzyć sondażom - kolejno przechodzą na stronę Obamy. Nevada - stracona, Kolorado - stracone, Nowy Meksyk - stracony, Wirginia - prawdopodobnie stracona. W Pensylwanii powiększa się przewaga Obamy, na Florydzie i w Ohio przewaga Obamy jest mniejsza, ale także stała. Indiana i Missouri, gdzie przewagę miał McCain, dołączyły do obozu niezdecydowanych.

Przewaga sondażowa Baraka Obamy zapewnia mu wygodę skoncentrowania się na kampanii pozytywnej. Siła Obamavision opiera się na tym, że w jej programach w ogóle zapomniano o istnieniu McCaina, koncentrując się na nieuniknionej prezydenturze Obamy, rozpoczynając "społeczny dialog" nowego prezydenta z Amerykanami.

Tymczasem Republikanie zmuszeni są do koncentrowania się na kampanii negatywnej, licząc na to, że któryś z ciosów odwróci trend wznoszący Obamy i zagrodzi Demokratom drogę do pełnej władzy nad Ameryką. Jest oczywiście sporo realnej amunicji do takich działań. Kilka dni temu okazało się, że jednym z mecenasów Obamy podczas jego elitarnych prawniczych studiów na Harwardzie był saudyjski lobbysta. Republikanie zaczęli szukać dowodów na to, że w wyjątkowo bogatą kampanię Obamy zaangażowane są także arabskie pieniądze. Teraz sztab McCaina zarzucił sympatyzującej z Demokratami gazecie "Los Angeles Times", że nie upubliczniła dostarczonej do redakcji taśmy będącej dowodem na kontakty Obamy z profesorem uniwersytetu Columbia Rashidem Khalidim, zwolennikiem niepodległości państwa palestyńskiego i radykalnym krytykiem Izraela. W internecie pojawiły się zdjęcia z okolic 2000 r., na których państwo Obamowie siedzą przy jednym stoliku z Khalidim, a nawet z żyjącym jeszcze wtedy Edwardem Saidem - podczas jednej z imprez służących zbieraniu funduszy na odbudowę Autonomii Palestyńskiej. Biorąc pod uwagę, że dzisiaj Autonomia zamiast stać się zaczątkiem normalnego arabskiego państwa, jest raczej miejscem, z którego odpala się na Izrael rakiety domowej roboty, tego typu tropy, gdyby zostały podjęte przez media, mogłyby Obamie zagrozić. Ale media ich nie podejmują, wobec tego za media negatywnej kampanii przeciwko Obamie muszą Republikanom wystarczyć wiecowe przemówienia i płatne reklamy, co samemu McCainowi w kampanii wcale nie pomaga.

W tej sytuacji w obozie Republikanów można obserwować symptomy klęski dobrze znane z polskich kampanii wyborczych. Na Fox News konserwatywni komentatorzy i analitycy całymi godzinami dyskutują na temat sondażowych oszustw i zastanawiają się, w jaki sposób można by wprowadzić w USA zakaz publikowania wyników sondaży w ostatnim tygodniu kampanii wyborczej - aby przywrócić obywatelom prawdziwą swobodę wyboru.

Realistyczny na tym tle Karl Rove radzi, żeby jednak wziąć pod uwagę coraz bardziej fatalną dla Republikanów mapę społecznego poparcia i pomyśleć nad przygotowaniem strategii przetrwania w epoce dominacji Demokratów. Tego typu refleksje są jednak pocałunkiem śmierci dla McCaina i nie przypadkiem celują w nich najbliżsi współpracownicy odchodzącego prezydenta, wobec którego McCain wielokrotnie próbował się zdystansować. Nie tak dawno David Frum, medialny doradca i autor wielu przemówień prezydenta Busha, powiedział publicznie, że pieniądze wydawane na kampanię McCaina i tak są już stracone, dlatego trzeba je w ostatnich dniach kampanii przekierować na paru liczących się republikańskich kandydatów do Senatu i Kongresu, tak aby ewentualnemu New Dealowi tryumfujących Demokratów można było przeciwstawić już nie większość, ale przynajmniej jakąś liczącą się, blokującą najbardziej radykalne pomysły mniejszość. Nie są to jak widać refleksje, jakich oczekiwalibyśmy z obozu zwycięzców. Właściwie już tylko McCain powtarza, że od czasów wietnamskiej niewoli jedyną jego ulubioną sytuacją, od której rozpoczynał drogę do kolejnych zwycięstw, była sytuacja bez wyjścia.

Na pięć dni przed wyborczym superwtorkiem w Ameryce można już powiedzieć, że John McCain przegrał kampanię, ale czy przegra wybory?