Ta średniozamożna biała dzielnica w prawyborach poparła Hillary Clinton, która uzyskała trochę więcej głosów od Obamy. Tym razem Obama musi tutaj wygrać, jeśli chce zgarnąć głosy elektorskie z Pensylwanii. I zdaje sobie z tego sprawę: za tydzień zamierza wrócić do Filadelfii.
Niezależnie od tego, co się myśli o Obamie, każdy przyzna, że jego kandydatura jest historycznym punktem zwrotnym w amerykańskiej polityce - i że dynamika kampanii w ostatnich tygodniach przechyliła się zdecydowanie na jego stronę. Po części wynika to oczywiście z kryzysu na Wall Street, po części z kryzysu McCaina, który chaotycznie reaguje na turbulencje finansowe i próbuje prowadzić brudną kampanię, choć sam wielokrotnie potępiał takie metody. W większości jest to jednak zasługą samego Obamy, który bardzo pewnie sobie poczyna w roli kandydata i przywódcy.
W Abington w głosie Obamy słychać nawet oburzenie. "Kryzys finansowy jest bezpośrednim skutkiem chciwości i nieodpowiedzialności, która od lat panuje w Waszyngtonie i na Wall Street." Według Obamy zawiniła filozofia gospodarcza, którą McCain konsekwentnie popierał przez całą swoją 26-letnią karierę w Kongresie - sprzeciwianie się zdroworozsądkowym regulacjom, powtarzanie, że "rynek jest królem" i gigantyczne ulgi podatkowe dla bogatych. "Nie był twardy wobec prezesów korporacji!" - woła Obama. "Nie był twardy wobec Wall Street! A jak przyszedł kryzys i sondaże się zmieniły, to zaczął mówić jak Jesse Jackson."
Amerykanie nie wychodzą na ulice, żeby protestować przeciwko kryzysowi finansowemu, ale wychodzą na ulice dla Obamy. Kiedy kawalkada odjeżdża spod szkoły, przez wiele mil z chodników osypują się ludzie, którzy chcą na niego popatrzeć. Wiwatują mu pracownicy salonu Forda i oczyszczalni ścieków, sekretarki, rodzice z dziećmi na ramionach. Nauczyciele ustawili maluchy na trawniku. Obama nie potrafi się oprzeć: zatrzymuje kawalkadę i pochodzi się przywitać. Dzieci szaleją, szeroko uśmiechniętego Obamę otacza morze małych rączek. To wiwaty na cześć nowego przywódcy USA?
ERIC BATES: Wyobraźmy sobie, że jest 20 stycznia 2009 r. Obejmuje pan urząd. Spójrzmy na to, z czym musi się pan zmierzyć: największe załamanie gospodarcze od Wielkiego Kryzysu, klimat ociepla się szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał, niebezpieczna destabilizacja nuklearna w różnych częściach świata...
BARACK OBAMA*: Dwie wojny. Tak, jest trochę problemów.
Mimo to dalej chce pan tę pracę?
Teraz chcę jej bardziej niż kiedykolwiek. Bo to będzie przełomowy moment dla Stanów. Oczywiście wolałbym, żeby administracja Busha nie zabagniła tak bardzo sytuacji, ale i bez tego mielibyśmy do podjęcia kilka wielkich decyzji. Musimy podjąć wielką decyzję w sprawie energii. Musimy podjąć wielką decyzję w sprawie służby zdrowia. Musimy podjąć wielką decyzję w sprawie reformy szkolnictwa, byśmy mogli konkurować w zglobalizowanej gospodarce. Musimy podjąć wielką decyzję w sprawie polityki zagranicznej, podejścia do takich zagrożeń, jak terroryzm, zmiany klimatyczne, pandemie, fale uchodźców, ludobójstwo.
Jak ustawi pan listę priorytetów przy tylu kryzysach naraz?
Niezależnie od wszystkiego potrzebna będzie zmiana paradygmatu. Problem polega na tym, że Bush zostawił nam mało środków do rozwiązywania tych problemów - gospodarka jest osłabiona. Postanowiłem jednak kandydować - w relatywnie młodym wieku w porównaniu do niektórych innych prezydentów czy kandydatów - bo uznałem, że posiadane przeze mnie cechy mogą się przydać w tych czasach. Chętnie podejmuję wyzwanie i myślę, że Ameryka mu sprosta.
Dlaczego sądzi pan, że jest pan lepiej przygotowany niż McCain do zarządzania sytuacjami kryzysowymi - czy będzie to atak terrorystyczny, załamanie finansowe czy klęska żywiołowa?
Mieliśmy dwa znaczące momenty, kiedy zdolność przywódcy do podejmowania mądrych decyzji odgrywała istotną rolę. Pierwszy to Irak, drugi to wydarzenia ostatnich tygodni na Wall Street. W obu przypadkach widzimy, że McCain działa impulsywnie, nie otrzymuje niezbędnych informacji, otacza się ludźmi, którzy podzielają jego pogląd. Uważam, że w efekcie myli się w ocenach. W sprawie Iraku opowiedział się za wojną prewencyjną, nie przemyślawszy wszystkich konsekwencji. Uwierzył w informacje wywiadu, które były ewidentnie fałszywe. A w ciągu ostatnich tygodni z przeciwnika regulacji przedzierzgnął się w zwolennika ich zaostrzenia. Najpierw mówił, że fundamenty naszej gospodarki są zdrowe, a dwie godziny później twierdził, że jesteśmy w kryzysie. Uważam, że nie jest to najlepsza strategia na ten moment. Myślę, że potrzebujemy kogoś, kto potrafi ogarnąć całość problemu, zgromadzić wokół siebie najlepszych ludzi, przeanalizować wszystkie opcje, podjąć stanowcze decyzje, skorygować te decyzje, jeśli nie zdadzą egzaminu, i wreszcie kogoś, kto ma strategiczną wizję dla naszego kraju, a nie tylko doraźnie reaguje i myśli w kategoriach taktycznych.
Jaka była pana pierwsza reakcja na wiadomość, że John McCain dobrał sobie do tandemu Sarah Palin?
Nie znałem jej, więc była to zaskakująca decyzja. Ale trzeba przyznać, że Palin zmobilizowała konserwatywne skrzydło partii, co jest dużym osiągnięciem.
A dlaczego pan nie wybrał Hillary? Mnóstwo ludzi tego żałuje.
Hillary była na mojej krótkiej liście. Jest wybitnym politykiem i będzie moim cennym sojusznikiem, jeśli uda mi się wygrać. Uznałem, że zespół cech, które reprezentuje Joe Biden - jego temperament, więź, jaka się między nami wytworzyła w senackiej komisji spraw zagranicznych - czyni z niego idealnego kandydata. Ale Hillary też jest kimś wyjątkowym.
We wrześniu jadł pan lunch z Billem Clintonem. Jak było? Czuł się pan niezręcznie, musząc naprawiać stosunki po tych wszystkich konfliktach?
Nie czułem się niezręcznie - m.in. dlatego że Bill Clinton należy do najbardziej uroczych ludzi, jakich znam. Na płaszczyźnie osobistej zawsze dobrze się dogadywałem z Clintonami. I myślę, że niektóre z oskarżeń wysuwanych przeciw niemu przez moich zwolenników były niesprawiedliwe. Oczywiście on kwestionował mój stosunek do wojny w Iraku. Mylił się co do faktów i zasłużył na to, żeby go skorygować. Ale przez ostatnie 21 miesięcy nauczyłem się nie traktować pewnych rzeczy osobiście.
Uważa pan, że może się czegoś nauczyć od Billa Clintona jako kandydat i jako prezydent?
Już bardzo dużo się od niego nauczyłem. Moim zdaniem Clinton wcześniej od większości Demokratów zrozumiał potrzebę wyeliminowania pewnych ekscesów z przełomu lat 60. i 70., zarówno jeśli chodzi o politykę fiskalną, jak i o nasz stosunek do Ameryki konserwatywnej obyczajowo. I miał w tej sprawie rację. Demokraci, progresywiści, liberałowie - jakkolwiek ich nazwać - nie mają powodu przepraszać za walkę o prawa kobiet, o prawa i swobody obywatelskie, o większą transparentność państwa, ale były okresy, kiedy karykaturalny obraz lewicy jako oderwanej od rzeczywistości, snobistycznej i zadufanej znajdował uzasadnienie. W dużym stopniu dzięki Clintonowi Demokraci stali się partią, która rozumie aspiracje zwykłych Amerykanów. Moim zdaniem zatrzymało to odpływ wyborców niezależnych oraz Demokratów proreaganowskich do Partii Republikańskiej. Mam zatem u Billa Clintona wielki dług wdzięczności.
Mówił pan niedawno, że Waszyngton musi "przestać działać na rzecz wielkich korporacji i zacząć działać na rzecz społeczeństwa". Jednak wśród sponsorów pana kampanii są firmy, które najmocniej dotknął kryzys finansowy, np. Lehman Brothers. Od Freddie Mac i Fannie Mae przyjął pan najwięcej pieniędzy ze wszystkich polityków, nie licząc senatora Chrisa Dodda, szefa senackiej komisji bankowej...
Pozwoli pan, że przerwę. Zebraliśmy nieporównanie więcej pieniędzy od wszystkich innych, więc tego rodzaju statystyka może być myląca. Nie biorę pieniędzy od lobbystów. Żaden lobbysta ani żadna korporacja nie zorganizowali dla mnie imprezy sponsorowanej.
Innymi słowy, nie pływa pan ich jachtem.
Nie pływam. Ludzie przysyłają nam mnóstwo pieniędzy. Ciekawy jest przypadek spółek naftowych. Kiedy zarzuciłem Johnowi McCainowi, że spotkał się z szefami tych spółek i zmienił stanowisko w sprawie odwiertów podmorskich, a w następnym tygodniu dostał od nafciarzy kupę forsy, Republikanie zareplikowali, że my też dostaliśmy mnóstwo pieniędzy od spółek naftowych. Problem w tym, że oni sumują czeki na 25 dol. od sekretarek i innych szeregowych pracowników. Łącznie wychodzi tego sporo, jednak jest różnica między przyjmowaniem pieniędzy od ludzi zatrudnionych w jakiejś branży a przyjmowaniem pieniędzy od lobbystów. Tego drugiego nigdy nie robimy. Z mojej senackiej kariery pamiętam może dwa przypadki, kiedy spotkałem się z lobbystami. Ja nie zadaję się z lobbystami, nie znam ich. Nie jestem typem waszyngtońskiego polityka. Nie chodzę z jednego cocktail party na drugie - nie w ten sposób pozyskuję środki na kampanię. Czy to znaczy, że jestem czysty? Nie. Bo istnieje niebezpieczeństwo, że jeśli spędzasz dużo czasu na zbieraniu pieniędzy, to spędzasz ten czas z 1 proc. społeczeństwa, który stać na wypisanie czeku. I możesz stracić kontakt z życiem zwykłych ludzi. Nasz model polegający na pozyskiwaniu małych sum od wielkiej liczby ludzi ma dwie zalety. Po pierwsze ludzie ci stają się udziałowcami kampanii. Po drugie nie muszę marnować zbyt wiele czasu na duże imprezy sponsorowane. W ciągu ostatnich kilku miesięcy było ich może dziesięć.
Kiedy pana zdaniem całkowicie wycofamy się z Iraku - wezwiemy żołnierzy z powrotem do kraju i zlikwidujemy bazy?
Myślę, że siły bojowe ściągniemy do kraju w 16 miesięcy. Przewiduję, że wojna w jej obecnym rozumieniu skończy się w 2010 r. Jeżeli chodzi o pozostałe oddziały - antyterrorystyczne, szkoleniowe i inne - to trudno wyznaczyć precyzyjne ramy czasowe, ponieważ nie wiemy, jak rozwinie się sytuacja.
Afganistan: jak skorygować kurs bez dorzucania żołnierzy? Czy zwiększenie liczebności wojsk nie doprowadziłoby do eskalacji przemocy?
Uważam, że należy przygotować to, czego zabrakło na początku - znacznie lepszy plan odbudowy kraju, znacznie lepszy plan poprawy funkcjonowania aparatu państwowego, znacznie lepszy plan zastąpienia maku innymi uprawami i wreszcie chyba najważniejsza rzecz: znacznie lepszy plan rozwiązania problemu pakistańskiego. Trudno będzie osiągnąć trwały sukces w Afganistanie, jeśli północno-zachodnie prowincje Pakistanu nadal będą służyły jako azyl dla Al-Kaidy i talibów.
W szkole średniej w Pensylwanii złożył pan amerykańskiej młodzieży obietnicę, że zadba o to, by stać ich było na studiowanie. Jak pan to zrobi bez zwiększania długów, od których już teraz uginają się budżety rodzin zaciągających kredyty na studia?
Proponujemy dodatkowe stypendia dla przyszłych nauczycieli, pielęgniarek i innych zawodów, do wykonywania których brakuje ludzi. Ale przede wszystkim damy wszystkim studentom 4 tys. dol. stypendium w zamian za 100 godzin pracy społecznej rocznie. To powinno wystarczyć na pokrycie całych kosztów nauki w community college i dwóch trzecich kosztów nauki w public college i na uniwersytecie. W połączeniu z grantami i innymi środkami drastycznie obniżymy wysokość długu zaciąganego przez młodych ludzi. Wojna w Iraku oraz nowy plan ratunkowy dla banków przypominają nam, że kiedy uznamy jakąś sprawę za szczególnie ważną, jesteśmy gotowi przeznaczyć na nią ogromne pieniądze. Ilość pieniędzy potrzebna do wyedukowania każdego dziecka i wysłania go do college’u blednie w porównaniu z tym, co wydajemy na kwestie, których można by uniknąć, gdybyśmy podjęli lepsze decyzje.
W czym pana zdaniem Bush najbardziej zawalił w ciągu ostatnich ośmiu lat?
Na pierwszym miejscu postawiłbym Irak, choć to dla mnie niewyobrażalne, że nie potrafił przewidzieć, jak niebezpieczna stała się sytuacja na Wall Street, kiedy budżet federalny oraz konsumenci są zadłużeni po uszy, a jednocześnie zbliża się moment, gdy pokolenie powojennego wyżu demograficznego przejdzie na emeryturę. Poziom nieodpowiedzialności, który obserwowaliśmy przez ostatnich osiem lat, zapiera dech.
Który element spadku po Bushu będzie najtrudniej naprawić?
Dziurę budżetową. Pakiet ratunkowy dla banków jest dobrze zbudowany i kiedy rynek odbije się od dna, może się okazać, że wydamy mniej niż 700 mld dol., a może nawet zarobimy. Należy jednak pamiętać, że dotowaliśmy Bear Stearns, dotowaliśmy AIG. Wydaliśmy już mnóstwo pieniędzy. Deficyt wynosi pół biliona. Nawet wycofanie wojsk z Iraku może nie sprawić, że wydatki wojskowe spadną. Opieka nad weteranami pochłonie gigantyczne środki. Wydostanie się z fiskalnych tarapatów będzie wyzwaniem wymagającym trudnych, niepopularnych decyzji - zwłaszcza, że na fali entuzjazmu demokratyczni kongresmeni będą proponowali szlachetne programy, a Republikanie będą się z nimi licytowali. Wyznaczenie priorytetów nie będzie łatwe.
Po 11 września niektórzy krytykowali Busha za to, że nie poprosił Amerykanów o okres wspólnych wyrzeczeń, taki jak po II wojnie. Pan podczas jednego z niedawnych przemówień powiedział: "Konieczne będą wyrzeczenia ze strony wszystkich, bo teraz, bardziej niż kiedykolwiek, wszyscy jedziemy na tym samym wózku". O co konkretnie poprosi pan naród amerykański?
Po pierwsze będę walczył o większe zaangażowanie w wolontariat, m.in. poprzez nowe programy AmeriCorps i powiększenie Korpusu Pokojowego. Po drugie jest kwestia energetyki, która będzie wymagała dokonania niełatwych wyborów. Społeczeństwo będzie musiało się przestawić na inny reżim energetyczny, który na dłuższą metę przyniesie poprawę poziomu życia, ale na krótką metę będzie oznaczał konieczność robienia rzeczy, których nie lubimy robić - takich jak gaszenie światła, sprawdzanie ciśnienia w oponach, wymiana żarówek. I uświadomienie sobie, jak zużywana jest energia - tak jak to się stało już dawno np. w Japonii, która musiała oszczędzać, ponieważ nie posiada własnych zasobów nośników energii. Ludzi może to irytować, bo mamy inną tradycję. Jak pan sobie zapewne przypomina, Jimmy Carter wybrał dosyć niefortunną metodę, a mianowicie chodził w swetrze i mówił ludziom, żeby ogrzewali pokoje maksymalnie do 20 st. C. Uważam, że nie należy podchodzić do tego problemu po belfersku, tylko podnosić świadomość - którą młodzież już ma. Zauważam to nawet u swoich córek, które mają dziesięć i siedem lat. Kiedy je zapytać, co budzi ich największe zatroskanie, natychmiast przychodzi im do głowy środowisko naturalne. To dobrze wróży na przyszłość, ale musimy zadbać o to, żeby całe społeczeństwo było ekologicznie uświadomione.