Prosto z peruwiańskiej stolicy, gdzie Miedwiediew brał udział w szczycie APEC, rosyjski lider udał się do Brazylii. W kolejce na przyjęcie Dmitrija Miedwiediewa czekają Hugo Chavez i Raul Castro.
"Wizyta w Brazylii ma być impulsem dla dwustronnych relacji i ich przejścia w realne strategiczne partnerstwo i sojusz technologiczny" - zapewniał prezydencki doradca Siergiej Prichodźko, zapowiadając wspólne projekty energetyczne, kosmiczne, nuklearne, zwiększenie obrotów handlowych z obecnych 7 do 10 mld dol. w 2010 r., a także zniesienie wiz.
Kolejna na trasie jest Wenezuela Hugo Chaveza. Rządzone przez latynoamerykańskiego populistę państwo już dziś jest jednym z największych odbiorców rosyjskiego uzbrojenia i wspólnie z Moskwą przymierza się do budowy konsorcjum naftowego i elektrowni atomowej. I choć Rosjanie są wstrzemięźliwi, jeśli chodzi o deklarowanie politycznych sojuszy, robi to za nich Hugo Chavez - zdeklarowany wróg "amerykańskiego diabła" i brat - jak sam się ostatnio określił - prezydenta Iranu Mahmuda Ahmadineżada.
Najbardziej spektakularnym akcentem podczas tournee Miedwiediewa mają być wspólne manewry wojskowe u wybrzeży Wenezueli. Okręty rosyjskiej marynarki wojennej już wpłynęły do wenezuelskich portów. W czwartek Miedwiediew i Chavez z pokładu rosyjskiego krążownika "Piotr Wielki" będą się przyglądać wspólnym ćwiczeniom flot obydwu państw. Oficjalnie chodzi o przygotowanie marynarzy do walki z terroryzmem na morzu i operacji ratunkowych. Analitycy nie mają jednak złudzeń: chodzi o demonstrację siły tuż pod nosem USA. Nie bez znaczenia w podróży Miedwiediewa jest też Kuba. Wyjazd do Hawany to pierwsza wizyta rosyjskiego lidera w tym kraju od ośmiu lat. Miedwiediew ma się spotkać z Raulem Castro i być może także z jego bratem Fidelem.
"Chcemy odbudować naszą pozycję w regionie utraconą w latach 90." - komentował tournee Michaił Margiełow, przewodniczący komisji spraw zagranicznych w Dumie. Wbrew zapewnieniom Rosji, że nie chodzi o politykę, jej reaktywacja w regionie to nie tylko kwestia nowych rynków zbytu i gospodarczych korzyści. To także odpowiedź Kremla na ingerencję Zachodu - na czele z USA - w regionach, które Moskwa uważa za swoje wyłączne strefy wpływu - takie jak Kaukaz czy Azja Centralna - i próby rozszerzenia NATO na wschód. Kreml wysyła Waszyngtonowi jasny sygnał: jeśli nie przestaniecie wtrącać się do naszych stref wpływów, przestaniemy respektować doktrynę Monroego, zakładającą, że Ameryka Południowa należy do USA. "To demonstracja, że nie będziemy biernie czekać, aż USA rozpanoszą się u naszych granic. Oni np. popierają Saakaszwilego, my przyjaźnimy się z Chavezem" - tłumaczy rosyjski politolog Aleksiej Makarkin.
Jednak część analityków wykazuje pewien sceptycyzm wobec kremlowskich zamiarów. "Plany planami, ale nie zapominajmy o światowym kryzysie. Zarówno Rosji, jak i krajom Ameryki Łacińskiej będzie trudniej realizować zapowiedziane z takim rozmachem projekty" - mówi DZIENNIKOWI politolog Fiodor Łukianow. "Rosja mocno dostała po kieszeni z powodu spadających cen ropy, dlatego będzie musiała zrezygnować z części inwestycji. Takiej Wenezueli, która zarabia na surowcach, też będzie trudno finansować projekty naftowe i zakup broni" - tłumaczy. Plany wielkiego antyamerykańskiego sojuszu, o którym marzy Chavez, mogą wziąć w łeb w związku z pogorszeniem w gospodarce. Nie bez znaczenia są również pojednawcze sygnały wysyłane do Ameryki Południowej z otoczenia prezydenta elekta Baracka Obamy.