Tą sceną żyły francuskie media przez parę dni. Mój ośmioletni syn wrócił ze szkoły i zapytał, czy naprawdę istnieje takie imię Pierre, czy jest tylko w książkach – z przejęciem relacjonowała matka z biednej dzielnicy Montpellier nie byle komu, bo samemu Emmanuelowi Macronowi. Prezydent spotkał się z mieszkańcami bloku mało reprezentacyjnego, ale za to reprezentatywnego dla rejonu La Mosson, w którym trudno spotkać typową francuską klasę średnią. La Mosson należy do "najtrudniejszych dzielnic" miasta: 58 proc. z 22 tys. mieszkańców żyje poniżej granicy ubóstwa, a stopa bezrobocia sięga 47 proc. Chcemy zmieniać obraz naszej dzielnicy, by wszyscy, którzy tu mieszkają, odnaleźli godność. Już go zmieniamy – dodała anonimowa matka, bez wątpienia rzeczywiście zatroskana o przyszłość swoich dzieci. Kilkudniowa bohaterka mediów ma ok. 40 lat i jest radną dzielnicy. Na spotkanie przyszła w chuście na głowie.
Macron przybył z gospodarską wizytą na południe Francji, gdzie miał rozmawiać z ludźmi o "zagadnieniach ich codziennego bezpieczeństwa" (na ten temat też w La Mosson byłoby wiele do opowiedzenia: kilka dni wcześniej w dzielnicy w biały dzień doszło do strzelaniny, a jedna z kul przeleciała przez okno i trafiła w ścianę sypialni małej dziewczynki). Jednak ani o zarządzaniu różnorodnością, które się tak naprawdę kryło się za wypowiedzią kobiety (na wideo ze spotkania widzimy, jak prezydent rozgląda się na boki, jakby szukał pomocy, i unosi brwi), ani o imionach Macron nie miał wiele do powiedzenia.
W przeciwieństwie do "prawie kandydata" na prezydenta Érica Zemmoura (wybory już w kwietniu), dla którego ten temat stał się kolejną okazją do postraszenia "zwykłego Francuza" wielką wymianą, czyli wizją kraju, w którym nie będzie już białych chrześcijan, a zostaną tylko śniadzi i czarni muzułmanie. – Paul, Pierre, Jacques… To są francuskie imiona – skomentował natychmiast na antenie telewizji TMC. – Czyli z kalendarza chrześcijańskiego? – dopytywała dziennikarka. Potwierdził.