Relacje pomiędzy Indiami i Pakistanem stanęły na ostrzu noża - pisze "Times Online". O rozwoju wypadków pomiędzy posiadającymi broń jądrową krajami zadecyduje najbliższe 48 godzin. Wszystko przez ostre wypowiedzi indyjskich polityków, którzy winą za śmierć blisko dwustu ludzi jednoznacznie obarczyli "elementy" z Pakistanu.
Hindusi uważają, że za atakami stoi zbrojna organizacja Lashkar-e-Toiba, którą oskarża się także o atak na indyjski parlament siedem lat temu. Wówczas Indie wysłały żołnierzy na pakistańskie pogranicze, prowokując poważny konflikt pomiędzy krajami. Zdaniem indyjskich polityków, organizacja działa w porozumieniu i przy wsparciu pakistańskich służb bezpieczeństwa.
Wysoki rangą pakistański oficer bezpieczeństwa przypomniał ów incydent z 2001 roku i zagroził, że jeśli Indie ponownie wyślą na granicę z Pakistanem więcej żołnierzy, cała armia walcząca teraz u boku Amerykanów w Afganistanie zostanie odesłana na południową granicę z Indiami.
"Jeśli na tym froncie będzie się cokolwiek działo, wojna z terrorem przestanie być naszym priorytetem" - uprzedził w rozmowie z dziennikarzami oficer, który nie zgodził się na podanie nazwiska. "Zabierzemy wszystkich z zachodniej granicy" - zapowiedział.
"Times Online" zauważa, że groźby oficera mają skłonić Stany Zjednoczone i ich sojuszników do ostudzenia zapału rządu Indii w oskarżaniu Pakistanu. Stawia to Amerykanów w kłopotliwej sytuacji, bo oba skłócone kraje są ich sojusznikami.
W środę w nocy uzbrojona po zęby grupa terrorystów w jednej chwili zaatakowała dziesięć miejsc w Bombaju. Zajęli między innymi luksusowe hotele Taj Mahal oraz Oberei oraz centrum społeczności żydowskiej. Oficjalny bilans to 195 zabitych i ponad 200 osób rannych.
Indyjskie siły bezpieczeństwa są zdania, że w ataku udział wzięło jedenastu terrorystów, z czego trzech uciekło, a siedmiu zginęło. Jeden wpadł w ręce Hindusów. To 21-letni Azam Amir Kasav pochodzący z miasta Faridkot w pakistańskim Pendżabie.