Rzeczywistość wyglądała zgoła inaczej niż zdjęcia wygenerowane przez sztuczną inteligencję, na których widzieliśmy Donalda Trumpa szarpiącego się z policją. Blondwłosy miliarder we wtorek dobrowolnie stawił się w sądzie na Manhattanie, by jako pierwszy w historii były amerykański przywódca usłyszeć zarzuty karne. Związane z zapłatą w 2016 roku za milczenie aktorce porno Stormy Daniels za romans sprzed lat.

Reklama

Trump potraktowany został jak każdy inny obywatel, różnica była tylko taka że ani na krok nie odstępowali go agenci Secret Service. 76-latkowi pobrano odciski palców, wykonano zdjęcie do policyjnej kartoteki, w sądowej sali posadzono na miejscu dla oskarżonych. Formalnie lider Republikanów został na chwilę aresztowany, ale po ujawnieniu 34 zarzutów, zwolniono go. Były prezydent oczywiście nie przyznał się do winy.

Trump będzie mógł prowadzić kampanię wyborczą

Mimo postawienia w stan oskarżenia Trump będzie mógł dalej prowadzić kampanię wyborczą tak jak do tej pory. Jej pierwsze miesiące upłyną z pewnością w cieniu procesu. Do sierpnia prawnicy nowojorczyka mają czas na złożenie do prokuratury wniosków, a ta na odpowiedź będzie miała nieco ponad miesiąc. Kolejny raz osobiście Trump będzie musiał stawić się w sądzie na Manhattanie dopiero 4 grudnia, na niecałe dwa miesiące przed pierwszymi republikańskimi prawyborami w Iowa.

Reklama

Teoretycznie grozi mu więzienie

Zgodnie z nowojorskim prawem w procesie prokurator będzie musiał udowodnić Trumpowi umyślność działań, to że przyniosły one szkody oraz to, że związane były z prowadzeniem kampanii. Teoretycznie grozi mu kilka lat więzienia, ale droga do tego będzie daleka, były prezydent będzie mógł argumentować że miał ograniczoną wiedzę na temat losów pieniędzy jakie przekazał swoim prawnikom, a które trafiły następnie do Daniels.

Warto podkreślić, że nowojorski sędzia Juan Merchan nie nałożył na Trumpa ograniczeń w sprawie publicznego wypowiadania się o sprawie, choć formalnie miał taką możliwość. Ostrzegł jedynie byłego przywódcę USA, by ten zważał na słowa, starał się nie podburzać do przemocy oraz szanował niezależność amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.

Reklama

Płomienne przemówienie Trumpa

Słuchając płomiennego przemówienia Trumpa wygłoszonego w Mar-a-Lago na Florydzie we wtorek wieczór, apele te nie przyniosły oczekiwanego rezultatu. W trakcie wystąpienia byłego gospodarza Białego Domu nie brakowało nie tylko kampanijnych akcentów muzycznych czy okrzyków wsparcia ze strony sympatyków, ale też bezpośrednich ataków na nowojorskiego prokuratora Alvina Bragga czy samego Merchana, który nazwany został "sędzią nienawidzącym Trumpa".

Najbardziej niepokoić może jednak ponowne powielanie przez Trumpa otwartych kłamstw, takich jak to że w 2020 roku "miliony głosów nielegalnie wrzucono do skrzynek wyborczych". A także bezpośrednie naciski na prokuraturę, by porzucić zarówno nowojorską sprawę, a także inną z Georgii, która dotyczy wysiłków Trumpa, by sfałszować w tym stanie wynik wyborczy w głosowaniu trzy lata temu. Tu także grozi mu postawienie w stan oskarżenia.

Kontrowersje napędzają Trumpa

Jednocześnie prawne kontrowersje zdają się napędzać politycznie Trumpa, który w kilka dni zebrał od swoich zwolenników na kampanię siedem milionów dolarów i który urósł nieco w sondażach. Znamienne przy tym, że były przywódca USA na mocne wsparcie może liczyć u republikanów w Kongresie, nawet od bardzo krytycznego wobec niego senatora Mitta Romneya, który sprawę z Nowego Jorku nazwał "niebezpiecznym precedensem". Z politycznego punktu widzenia największymi przegranymi wtorkowych wydarzeń zdają się być więc jego wewnątrzpartyjni republikańscy rywale w walce o Biały Dom, na czele z gubernatorem Florydy Ronem DeSantisem. Ich położenie jest niewdzięczne - z jednej strony muszą odróżnić się od Trumpa, ale z drugiej nie mogą sobie pozwolić na zrażenie do siebie jego lojalnych i licznych zwolenników po prawej stronie.