Nigdy wcześniej kandydat na szefa Komisji Europejskiej nie był zmuszony równie mocno zabiegać o swoją posadę co Jose Manuel Barroso. Tym razem nie wystarczyła jednogłośna nominacja rozdających karty szefów unijnych rządów. 53-letni Portugalczyk musiał walczyć o poparcie swoich politycznych przeciwników i wysłuchać z ust niechętnych mu europosłów choćby tego, że jest "oportunistą i karierowiczem".
Najgoręcej było w ubiegłą środę w pokoju ASP 1G2 w brukselskiej siedzibie europarlamentu. "Barroso wchodził na salę mocno zdenerwowany, bo wiedział, co go czeka. Szybko zniknęły jego południowa nonszalancja i luz. Co chwila przerzucał okulary z prawej do lewej dłoni. Odpowiadał ze swadą, ale widać było, że wolałby znaleźć się zupełnie gdzie indziej" - powiedział nam Eva Lichtenberger, austriacka europosłanka Zielonych, która uczestniczyła w zorganizowanym przez jej frakcję przesłuchaniu Portugalczyka.
Zieloni na czele ze swoim liderem Danielem Cohn-Benditem już od marca robili wszystko, by zablokować reelekcji urodzonego w Lizbonie prawnika. Lista zarzutów była długa: chodzenie na pasku największych unijnych graczy - głównie Francji i Niemiec, lekceważenie europarlamentu czy zbytnia uległość wobec lobbystów przy pisaniu unijnych dyrektyw. Nie brakowało też akcentów osobistych. "Barroso to oportunista bez wizji" - mówi nam luksemburski zielony Claude Turmes. "W trakcie przesłuchania zdałam sobie sprawę, jak bardzo zainteresowany jest swoją karierą i że zrobi wiele, by utrzymać się na stanowisku" - dodaje w rozmowie z nami jego klubowa koleżanka Ulrika Lunacek.
Tylko nieco lepiej przyjęli zabiegającego o głosy Barroso socjaliści, których frakcja ostatecznie podzieliła się w ocenie kandydatury Portugalczyka. "Prosząc nas o poparcie, chętnie snuł wizje i składał obietnice współpracy. Ale gorzej z konkretami. Dociskaliśmy go w szczególności, co chce zrobić dla powstrzymania bezrobocia. Czy zamierza wprowadzić przepisy chroniące przed zwolnieniami, przeznaczyć dodatkowe fundusze na walkę o nowe miejsce pracy? Ale jego odpowiedzi były za każdym razem wymijające" - relacjonuje w rozmowie z nami spotkanie z Barroso francuska socjalistka Pervenche Beres. Cześć frakcji udzieliła jednak Barroso faktycznego poparcia, wstrzymując się wczoraj w Strasburgu od głosu. Byli pośród nich na przykład polscy socjaliści. "Przekonało nas to, że Barroso w trakcie swojej kadencji starał się brać pod uwagę głos i interesy nowych krajów członkowskich" - tłumaczy nam europoseł Janusz Zemke. Inni deklarowali, że poparli Barroso, bo nie istniał żaden inny sensowny kontrkandydat na to stanowisko.
W trakcie walki o głosy Barroso łatwego życia nie miał nawet w szeregach konserwatywnej Europejskiej Partii Ludowej. Wprawdzie szefostwo największej frakcji w europarlamencie jeszcze przed wakacjami obiecało mu poparcie, ale w trakcie ubiegłotygodniowego spotkania z posłami pod adresem Portugalczyka popłynęło wiele zastrzeżeń. "W pewnym momencie Barroso nie wytrzymał i powiedział z lekkim wyrzutem: jestem pierwszym kandydatem na komisarza, który przedstawił na piśmie swoje plany na drugą kadencję, ale czy będę w stanie je zrealizować, ledwie w niewielkim stopniu zależy ode mnie" - opowiada nam niemiecki eurodeputowany Michael Gehler.
Ten ostatni motyw pojawia się zresztą w ostatnich wypowiedziach szefa Komisji bardzo często. Podejmując gości w swoim wypełnionym obrazami portugalskich malarzy gabinecie na 13. piętrze siedziby Komisji, Barroso niezwykle chętnie mówił o przyszłości Europy i sukcesie integracji europejskiej. Ale gdy rozmowa schodzi na konkretne kwestie, najczęściej rozkłada ręce, dowodząc, że w Unii karty rozdają szefowie rządów, a nie on. Symbolem niemocy Barroso jest choćby anegdota powtarzana na brukselskich korytarzach. Ponieważ szef Komisji podróżuje wraz ze swoim sztabem samolotami rejsowymi, przyzwyczajono się już do jego ciągłych spóźnień. Przed blamażem podczas najważniejszych szczytów chroni go tylko to, że zwykle zabierają go na pokład dysponujący własnymi maszynami szefowie europejskich rządów albo dyplomacji.
Jest tylko jedno miejsce, w którym Jose Manuel Barroso czuje się świetnie. To jego ojczyzna Portugalia. Tu jest gwiazdą. W czasie publicznych spotkań zawsze czeka na niego pełna sala. Wtedy się odpręża i zaczyna sypać anegdotami. Na przykład o swojej młodości, gdy deklarował się jako zapalony maoista i kontestował rządy prawicowego dyktatora Antonio Salazara. "To były przaśne czasy. Kiedy chcieliśmy napić się coca-coli... musieliśmy jechać do Hiszpanii. Ścigali nas za słuchanie piosenek Jane Birkin" - wspomniał niedawno. Po serii takich wyznań byłego szefa portugalskiej dyplomacji i premiera zawsze czekają rzęsiste oklaski. Zupełnie inaczej niż na korytarzach i salach Parlamentu Europejskiego, który wczoraj zatwierdził go wprawdzie na następne cztery lata, ale wcześniej pokazał, że Barroso nie będzie miał w Brukseli i Strasburgu łatwego życia.