Niemcy decydowali wczoraj, komu oddać stery kraju w czasach największej od II wojny światowej recesji gospodarczej. Politycy nad Renem do ostatniej chwili walczyli o pojedyncze wręcz głosy, gdyż w nowej konstelacji powyborczej liczy się każde miejsce w Bundestagu.

Wygrana Merkel nie była większym zaskoczeniem -przewidywał ją każdy sondaż zrobiony w ciągu ostatnich miesięcy. Stawką tych wyborów było jednak nie tyle to, czy niemiecka kanclerz wprowadzi do Bundestagu najwięcej posłów, ale czy będzie mogła uwolnić się od uciążliwego, przymusowego sojuszu z socjaldemokratyczną SPD w ramach tzw. wielkiej koalicji. "To był główny cel Angeli Merkel. Wygląda na to, że został on osiągnięty" -komentował na gorąco w rozmowie z nami biograf niemieckiej kanclerz Gerd Langguth.

Decydowały o tym pojedyncze punkty procentowe, więc prowadzona początkowo w sennym tempie kampania wyborcza na ostatniej prostej przeistoczyła się w prawdziwy thriller. Od czasu pojedynku telewizyjnego pomiędzy kanclerz Merkel, a liderem SPD Frankiem-Walterem Steinmeierem dwa tygodnie temu socjaldemokraci zaczęli odrabiać wyborcze straty, a w szeregi CDU zaczęła wkradać się panika.

"Chadecy doskonale pamiętali, jak w 2002 i 2005 roku to właśnie na ostatniej prostej stracili znaczną początkowo przewagę" -przypomina w rozmowie z nami komentator magazynu "Stern" Hans Peter Schuetz. Dlatego jeszcze w sobotę zarówno Merkel, jak i Steinmeier apelowali do swoich zwolenników, by agitowali do ostatnich minut. Wszystko wskazuje na to, że lęki kolegów Merkel były bezpodstawne - z wczorajszych sondaży wynika, że SPD poniosła największą porażkę w swojej historii i najprawdopodobniej przechodzi do opozycji.

Jeśli jednak socjaldemokraci zdobędą więcej miejsc, niż wynikałoby z wstępnych wyników, Merkel będzie zmuszona kontynuować wielką koalicję CDU z SPD. Takie małżeństwo z rozsądku od początku kampanii było reklamowane jako rozwiązanie tymczasowe i obie partie raczej się do niego nie palą. "Nie jest jednak dobrze dla demokracji, gdy u władzy utrzymują się dwie największe partie, które normalnie powinny ze sobą konkurować. Ludzie potrzebują czytelnych alternatyw. Sojusz CDU/CSU -FDP jest taką alternatywą" - komentuje była szefowa Bundestagu Rita Suessmuth.

Innym wyjściem byłoby doproszenie przez CDU/CSU i FDP do koalicji partii Zielonych. Problem w tym, że szefostwo Zielonych mentalnie tkwi w czasach, gdy chadecja była dla ekologów zaprzysięgłym wrogiem -i najwyraźniej nie jest na to gotowe. Teoretycznie możliwe byłoby jeszcze zbudowanie koalicji bez udziału Merkel: w ramach sojuszu SPD, Zielonych i Lewicy lub SPD, Zielonych i FDP. Takie alianse zostały jednak jeszcze przed głosowaniem kategorycznie wykluczone przez rywalizujące strony.

Sporym zaskoczeniem jest niska frekwencja. Według pierwszych informacji do urn pofatygowało się niecałe 73 proc. uprawnionych -czyli o prawie 5 proc. mniej niż w 2005 r., kiedy sytuacja państwa była znacznie lepsza, a Berlin nie stał przed tak dramatycznymi wyborami jak obecnie.











Reklama