"Szkodnik" - ostrzega Los Angeles Times, a Time nazywa rybę wręcz nielegalnym imigrantem, którego należałoby usunąć. Co gorsza, przybyszem, który najwięcej zniszczeń spowodował w okolicach opanowanego przez Polonię Chicago. Ale spokojnie. Karp, wokół którego w USA ostatnio wrze, nie pochodzi z Polski. Burzę wywołała jego azjatycka odmiana, która zadomowiła się na dobre w amerykańskich wodach.

Reklama

- To dziś jedno z największych zagrożeń dla naszego środowiska - mówi w rozmowie z DGP Sam Hamilton, dyrektor amerykańskiej agencji Fish and Wildlife Service. I chyba nie przesadza. W poniedziałek inwazja egzotycznej ryby stała się głównym tematem spotkania w Białym Domu. Administracja Baracka Obamy przeznaczyła na walkę z nią prawie 80 milionów dolarów.

Bomba z opóźnionym zapłonem

Azjatycki karp (jak w USA potocznie nazywa się dwa gatunki bighead i silver) to olbrzym. Rośnie do 120 cm i waży nawet 45 kg. Do tego codziennie zjada ok. 20 kg planktonu. Według szacunków Amerykańskiej Agencji ds. Ochrony Środowiska EPA już setki tysięcy takich ryb buszują po dnie rzeki Missisipi i zabierają pożywienie innym, mniejszym gatunkom (m.in. łososiom i pstrągom), które zaczynają masowo zdychać z głodu.

Reklama

Kiedy jednak hodowcy sumów sprowadzili karpie w latach 70. z Chin, nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że to bomba biologiczna z opóźnionym zapłonem. Miały być po prostu tanim sposobem na brudną robotę. Żarłoki oczyszczały stawy z alg. I być może nigdy nie trafiłyby na czołówki amerykańskich gazet, gdyby nie powódź z lat 90. Wtedy ze stawów ryby trafiły do Missisipi. - Okazało się, że doskonale tam sobie radzą - tłumaczy Hamilton. Okazało się, że środowisko jest nie tylko podobne do naturalnego, ale nawet przyjaźniejsze.

Amerykanie, w przeciwieństwie do Azjatów, jeśli wyławiają jakąkolwiek odmianę karpia, to tylko dla sportu. Żeby od razu wypuścić ją z powrotem. W sklepie rybnym widzę halibuty, łososie i krewetki, ale naszego świątecznego przysmaku dostać nie sposób. Większość mieszkańców Stanów Zjednoczonych uważa po prostu, że karp smakuje jak przerzuty muł, a do tego ma zdecydowanie nieapetyczną nazwę (bo od słowa „carp” bardzo blisko do niecenzuralnego „crap”).

Egzotyczny przybysz, który poza człowiekiem nie ma tu żadnych wrogów, mógł więc spokojnie się rozmnażać i zajmować coraz większe terytorium. Aż ostatnio zbliżył się w okolice Wielkich Jezior - systemu pięciu wielkich akwenów położonych na granicy z Kanadą. Centrum przemysłu rybnego wartego 7 mld dolarów.

Reklama

Czytaj dalej >>>



Wizja karpia z Azji, który przez swój nieposkromiony apetyt wysyła tysiące ludzi na bezrobocie, wywołała u okolicznych mieszkańców panikę. Powiększał ją fakt, że fragment organiczny z DNA ryby wykryto w wodzie za specjalną zaporą elektryczną umieszczoną na kanale łączącym rzeki Missisipi i Illinois z Wielkimi Jeziorami. Miała ona uniemożliwiać obcym gatunkom wpływanie do akwenów, ale azjatyckim gigantom udało się najwyraźniej sforsować przeszkodę.

- To początek potwornej katastrofy - obawia się Jennifer Nalbone, ekolog z organizacji Great Likes United. I to nie tylko dla pracowników przemysłu rybnego. Właściciele restauracji i hoteli też obawiają się odpływu klientów. Karpie z Azji mają bowiem jeszcze jedną przykrą cechę. Lubią znienacka wyskakiwać z wody. - Rejs niewielką łódką przez fragment zamieszkałej przez nie rzeki jest jak przechadzka po strzelnicy - opowiada Nalbone. Ryba wyskakująca ponad powierzchnię zachowuje się jak 20-kilogramowy pocisk.

Choć spustoszenie, jakie na północy USA sieje egzotyczny przybysz, może osiągnąć niespotykane dotąd rozmiary, problem gatunków, które po przeprowadzce wywołują plagę, nie jest nowy. Stany Zjednoczone do dziś nie mogą poradzić sobie z inwazją ćmy sprowadzonej tutaj z Europy pod koniec XIX wieku jako ratunek dla podupadającej hodowli jedwabiu. Owady, które miały poprawiać jakość włókien, wydostały się na wolność. Gdziekolwiek się pojawiły, zaczynały ogołacać całe połacie lasów z liści. Największy szkodnik Australii, przywieziony na antypody z Azji szpak, też miał być antidotum na problemy mieszkańców - koniki polne i insekty niszczące zboże. Szpak rozprawiając się z owadami, przy okazji przerwał łańcuch pokarmowy i wykończył żerujące na owadach ptaki. Jeszcze gorszą przysługę wyrządzono Kenii. Jadłoszyn, drzewo występujące pierwotnie na suchych obszarach w Ameryce Północnej i Południowej, zasadzili tam specjaliści z ONZ do spraw wyżywienia i rolnictwa. Wbrew ich prognozom jadłoszyn zamiast poprawić warunki życia ludności, znacznie je pogorszył. Porósł setki hektarów tak gęsto, że zmienia nawet koryta rzek.

Wędkarze, do łuków

Według profesora Davida Lodge’a, biologa z Uniwersytetu Notre-Dame, trudno przewidzieć, co się stanie, gdy zafundujemy jakiemuś zwierzęciu lub roślinie podróż do nowego ekosystemu. - Jeśli zaaklimatyzuje się, a do tego nie ma tam naturalnych wrogów, takich jak drapieżniki czy pasożyty, może wręcz wyprzeć miejscowe gatunki - tłumaczy w rozmowie z DGP Lodge. Jednak ani ta wiedza, ani żadne zakazy nie wystarczą, żeby zapobiec kolejnym ekologicznym niespodziankom. Na przemieszczanie się wielu roślin i zwierząt, choćby na statkach czy ciężarówkach, człowiek po prostu nie ma wpływu. - Inwazji obcych gatunków nie da się zatrzymać - twierdzi Lodge. - To skutek uboczny globalizacji, za który przyjdzie nam słono zapłacić - dodaje. David Pimentel, profesor ekologii z Cornell University, obliczył, że w USA jest już 50 tys. obcych gatunków, a ich liczba ciągle rośnie. Nie wiadomo, kiedy dadzą o sobie znać. Ale według szacunków Pimentela mogą amerykańskiej gospodarce przynosić nawet 120 mld dolarów strat rocznie.

Czytaj dalej >>>



Stany położone nad Wielkimi Jeziorami mają więc dzisiaj jeden cel - nie dopuścić do tego, żeby ta kwota znacznie wzrosła. 80 mln dolarów od rządu pójdzie więc na kompleksową walkę z karpiem. W planach jest jak na razie budowa kolejnych zapór elektrycznych, a nawet tymczasowe grodzenie kanałów. Na stałe zamknąć ich nie można, bo sparaliżowałoby to transport. Do rzek wpuszczana będzie też specjalna trucizna, śmiertelna dla ryb, ale nieszkodliwa dla ludzi. Ale i tym razem skutków rozgrywki człowiek kontra natura nie da się przewidzieć.

Szczególnie że w Kalifornii i Waszyngtonie pojawił się kolejny nieproszony gość. Też egzotyczny. Tym razem to wężogłów, drapieżna ryba słodkowodna z rodziny żmijowatych, która potrafi też przemieszczać się po lądzie. Ekolodzy zwiastują więc następną katastrofę.

Ale są i tacy Amerykanie, którzy tylko zacierają ręce. Na razie nie próbują przekonać nikogo, że azjatycki karp może być smaczny. Ale już padają propozycje, żeby robić z niego... karmę dla psów i kotów. Z większym zrozumieniem spotkała się jednak inna inicjatywa pewnego mieszkańca stanu Illinois. Chce organizować rejsy połączone z nową formą rozrywki - strzelaniem z łuku do skaczących ryb.