W felietonie w poniedziałkowym wydaniu dziennika Diehl pisze, że zapytał przedstawicieli administracji, z którymi światowymi przywódcami Obama nawiązał bliższe osobiste stosunki. Uzyskał odpowiedź, że z prezydentem Francji Nicolasem Sarkozym, niemiecką kanclerz Angelą Merkel i rosyjskim prezydentem Dmitrijem Miedwiediewem.

Reklama

Autor wyraża jednak wątpliwość, czy to prawda. Prasa francuska - jak pisze - jest zgodna, że Sarkozy czuje urazę do Obamy za to, że amerykański prezydent kilkakrotnie potraktował go lekceważąco. Sarkozy publicznie skrytykował poza tym wysuniętą przez Obamę inicjatywę rozbrojenia nuklearnego, mówiąc, że "żyjemy w świecie prawdziwym, a nie wirtualnym".

Merkel - przypomina autor - okazuje chłód wobec Obamy, m.in. dlatego, że prezydent nie przyjechał mimo jej zaproszenia do Berlina na zeszłoroczne obchody 20. rocznicy zburzenia muru berlińskiego.

Co do Miedwiediewa, Diehl podkreśla, że chociaż - jak twierdzą przedstawiciele rządu USA - nawiązał on współpracę z Obamą w sprawie porozumienia o redukcji broni nuklearnej, nie zostało ono jeszcze zawarte.

"Być może dlatego, że porozumienie to nie podoba się (premierowi) Władimirowi Putinowi, którego Obama trzyma na dystans. I czy jest możliwe, by amerykański prezydent znalazł sobie najbliższego zagranicznego partnera na Kremlu?" - pyta retorycznie publicysta "Washington Post".

Przypomina też, że chłodne są również stosunki Obamy z brytyjskim premierem Gordonem Brownem, co jest o tyle niezwykłe, że co najmniej od prezydentury Ronalda Reagana wszyscy kolejni amerykańscy prezydenci podkreślali osobistą zażyłość z brytyjskimi szefami rządów.

Diehl zwraca uwagę na paradoks polegający na tym, że Obama jest wciąż bardzo popularny w społeczeństwach wielu krajów, i to tam, gdzie silne były nastroje antyamerykańskie, m.in. w związku z polityką jego poprzednika George'a W.Busha, jak we Francji, Niemczech i Turcji.

Reklama

czytaj dalej



"Poparcie opinii dla niego oznacza, że przynajmniej w demokratycznych krajach ich przywódcy mają powody, żeby się z nim zaprzyjaźnić. Tymczasem prezydent ten wydaje się nie mieć, jak dotąd, żadnych prawdziwych zagranicznych przyjaciół" - czytamy w artykule.

"Jest tu przeciwieństwem Busha, który nie był lubiany w społeczeństwach za granicą, ale zbudował sobie bliskie więzi z wieloma przywódcami", jak premier Hiszpanii Jose Maria Aznar, prezydent Kolumbii Alvaro Uribe, premierzy Izraela: Ariel Szaron i Ehud Olmert - kontynuuje Diehl.

Obama - zauważa autor - nie waha się publicznie krytykować wielu swoich zagranicznych partnerów, jak izraelski premier Benjamin Netanjahu, co także nie pomaga mu w nawiązaniu z nimi osobistych przyjaźni.

"Można argumentować, czy to w ogóle ma znaczenie. Bush był w końcu krytykowany za to, że za bardzo polegał na osobistych stosunkach, by przypomnieć jego wypowiedź, że +zajrzał Putinowi w oczy+, i jego zagraniczni przyjaciele nie zapobiegli temu, że powszechnie potępiono jego politykę jako +unilateralistyczną+" - pisze autor.

Wyraża jednak pogląd, że nawiązanie "dobrej chemii" z partnerami jest istotnym czynnikiem w dyplomacji, pomagającym w przekonywaniu krajów do polityki USA.

"Czy Sarkozy nie wysłałby więcej wojsk do Afganistanu, gdyby Obama bardziej nad nim pracował? Czy Netanjahu nie byłby gotowy do podjęcia większego ryzyka w bliskowschodnim procesie pokojowym, gdyby wierzył, że może liczyć na amerykańskiego prezydenta? Czy (prezydent Afganistanu Hamid) Karzaj nie współpracowałby ściślej z amerykańskimi dowódcami wojskowymi, gdyby Obama okazał mu więcej serdeczności? Odpowiedź wydaje się oczywista. W polityce zagranicznej, tak jak i krajowej, chłód ma swój koszt" - konkluduje komentator "Washington Post".