"Po ludzku widzimy, co się dzieje w Tybecie, jak są łamane prawa człowieka w Chinach. To nas dotyka" - przyznaje w rozmowie z dziennikiem.pl Monika Pyrek. "Ale chyba nie wszyscy wiedzą, czym dla sportowca są igrzyska olimpijskie. To jest zwieńczenie całego życia" - podkreśla. I zapowiada, że do Pekinu mimo wszystko pojedzie.

Reklama

Podobnego zdania jest Szymon Kołecki. "Jadę" - odpowiada zdecydowanie na pytanie dziennika.pl. "Jeżeli PKOL zdecyduje o bojkocie igrzysk, nie będę protestował, bo to zrozumiem. Ale uważam, że tam trzeba pojechać" - mówi.

Kołecki zdradza, że gdyby nie był sportowcem, chciałby pojechać na misję ONZ pomagać prostym ludziom. "Pojechałbym sam bić się z Chińczykami, ale na razie trzeba walczyć o medal" - kwituje.

Nad losem Tybetańczyków nie zastanawia się ciężarowiec Marcin Dołęga. Mówi, że nie interesuje się polityką. "Skupiam się na przygotowaniach do igrzysk i nie myślę o tym. Chińczycy źle robią w Tybecie... Ale ja tam jadę walczyć o medal" - stwierdza w rozmowie z dziennikiem.pl.

Reklama

Nasi sportowcy uważają, że bojkot igrzysk tylko zaszkodzi obywatelom Chin, którzy uznaliby, że świat się od nich odwrócił. "W Pekinie będzie ponad 10 tysięcy sportowców i 30 tysięcy dziennikarzy. Oni zdziałają więcej, niż gdyby igrzyska odwołano" - uważa Monika Pyrek.

"Jak tam się coś zorganizuje fajnego i Chińczycy to zobaczą, to w niejednym duch rewolucjonisty odżyje" - twierdzi Szymon Kołecki. I obiecuje, że jeżeli powstanie grupa sportowców szykujących manifestację w Chinach, to do niej dołączy.

"Dla mnie najważniejszym autorytetem w tej sprawie jest Dalajlama. A on mówi, że igrzyska odbyć się powinny" - kończy Monika Pyrek.