Mogłam wreszcie polegać tylko na swojej wiedzy i umiejętnościach. Spokojnie, jedno po drugim wykonywałam kolejne polecenia z arkusza egzaminacyjnego.

Swoją drogą to ciekawe, że zupełnie niestraszny wydaje mi się egzamin z języka obcego, a najwięcej obaw jest związanych z maturą z ojczystej mowy. Fakt: uczę się angielskiego od 6 lat, słucham na okrągło amerykańskich piosenek, oglądam nałogowo filmy, ale z pewnością ciągle lepiej radzę sobie z polskim. Dlaczego więc egzamin z wyuczonego języka wydaje mi się o niebo łatwiejszy? Coś tu chyba nie gra...

Reklama

Muszę się do czegoś przyznać: cały czas obsesyjnie myślę o poniedziałkowym egzaminie z polskiego. Jeszcze raz zastanawiam się, czy zrozumiałam intencje autorów klucza i czy wstrzeliłam się we właściwy model odpowiedzi. Gorączkowo sprawdzam kolejne wzorcowe odpowiedzi, które jak grzyby po deszczu pojawiają się w internecie, i próbuję je porównać do tego, co sama napisałam.

Czuję się jak schizofreniczka. Z jednej strony oceniam moją pracę zupełnie obiektywnie, wyrwaną z maturalnego kontekstu. Z drugiej strony myślę o niej w zupełnie innych kategoriach: jak będą na nią patrzeć egzaminatorzy z kluczem w ręku. Dodatkowo czuję do siebie obrzydzenie. Bo musiałam napisać, że Jan Kochanowski wielkim poetą był, choć myślę, żę byli lepsi od niego. Ale gdybym się do tego przyznała, nie miałabym cienia szansy na zaliczenie matury. Tam nie ma bowiem miejsca na wyrażanie własnych myśli. Liczą się okrągłe wypowiedzi typu: „wybitny poeta renesansowy”. Pisałam na zamówienie i to mnie brzydzi. Pocieszam się jedynie myślą, że Szymborska też, w czasach komunizmu na pewno nie lubiła realiów, w których żyła, ale je wychwalała. Bo tego od niej oczekiwali.

Kiedy jednak nie zaliczę matury i nie dostanę się na wymarzoną historię, ta myśl mnie nie uratuje. Czuję się tak zniechęcona, że nie mam już nawet energii, żeby się uczyć do WOS i historii. Polski mnie totalnie dobił.