Wszystko miało być banalnie proste: Bożena K. miała tylko urodzić dziecko, a potem oddać je zamożnemu małżeństwu z Warszawy. Poznała ich przez agencję Elizabeth z Piaseczna, która pośredniczy w kojarzeniu bezdzietnych par z matkami zastępczymi. Dostała od nich zaliczkę, a potem co miesiąc brała kolejne raty. Problemy zaczęły się po porodzie, bo Bożena K. zmieniła zdanie i chciała zatrzymać dziecko. Zleceniodawcy zabrali jej noworodka siłą.

Reklama

30 tysięcy za usługę

32-letnia Bożena K. z wyjmuje album ze zdjęciami. Ma ich kilkadziesiąt. Część ze szpitala, reszta z domu. Niemowlę i tuląca je szczęśliwa kobieta. Dziś Bożena K. jest wrakiem człowieka. "Zabrali mi go. Wyrwali mi z rąk mojego syneczka, a mnie potraktowali jak sukę. Jak śmiecia. Oddałabym wszystko, żeby mieć go znowu przy sobie. To moje dziecko! Ja je urodziłam!" - kobieta zalewa się łzami. Bożena, która mieszka w małym miasteczku pod Łodzią, wychowuje samotnie dwie córeczki. Mąż zostawił ją sześć lat temu. Mieszka w fatalnych warunkach - na 30 metrach kwadratowych bez łazienki i ubikacji. Ma wykształcenie podstawowe, więc ciężko jej znaleźć jakąkolwiek pracę. Dlatego, kiedy rok temu usłyszała w telewizji o Elżbiecie Szymańskiej z Piaseczna, która założyła pierwszą w Polsce firmę pośredniczącą w wynajmowaniu matek zastępczych, natychmiast się z nią skontaktowała. "Pojechałam do Piaseczna. Pani Szymańska przyjęła mnie entuzjastycznie. Powiedziała, że ma właśnie parę, która bardzo pragnie mieć dziecko. Miałam wynająć brzuch, tzn. poddać się zapłodnieniu metodą in vitro, za 30 tysięcy złotych" - wspomina. To były dla niej wielkie pieniądze. "Tłumaczyłam sobie, że pomogę komuś i sobie" - mówi. A Szymańska robiła wszystko, by rozwiać jej wątpliwości. "Bałam się, czy będę w stanie oddać dziecko. Ale pani Szymańska przekonywała, że przecież ono nie będzie moje" - opowiada Bożena.

In vitro w Poznaniu

Decyzja zapadła. Bożena podpisała w Piasecznie umowę i dostała 3 tys. zł, czyli 10 proc. całej sumy, jaką miała otrzymać za wynajęcie brzucha. Zaraz po tym obie strony przestały współpracować z Elżbietą Szymańską. "To ja zerwałam z nią umowę. Ta pani już u mnie nie pracuje, to oszustka" - ucina wszelkie pytania Szymańska. Bożena K. zapewnia jednak, że to ona wyszła z inicjatywą zerwania umowy. W każdym razie od tej pory kontaktowała się bezpośrednio ze zleceniodawcami. Ale nigdy osobiście. Najpierw dostawała od nich pocztą tabletki stymulujące, które trzeba brać przed zabiegiem in vitro. We wrześniu w wyznaczonym dniu stawiła się w jednej z poznańskich klinik. "Wszystkie kobiety w poczekalni miały jakieś teczki, wyniki badań. Ja nic. Weszłam do gabinetu, wszystko trwało 20 minut. Lekarz miał strzykawkę z długą igłą. Powiedział, że to transfer, czyli zarodek z plemnika zleceniodawcy i kupionego jajeczka. Żona zleceniodawcy podobno nie mogła oddać własnego" - opowiada. Zaraz potem wyszła z gabinetu, nie usłyszała od lekarza żadnych zaleceń. "Pewnie w papierach kliniki nie ma śladu po mojej wizycie" - mówi. Lekarz, który miał wykonać zabieg, teraz wszystkiemu zaprzecza. "To niemożliwe. To pomyłka" - odpowiada stanowczo pytany, czy kiedykolwiek wykonywał takie zabiegi.

Reklama

Nie głaskać brzucha

Przez pierwsze miesiące ciąży Bożena K. posłusznie wypełniała zalecenia Szymańskiej. Zanim się bowiem rozstały, pośredniczka dała jej kilka rad: nie głaszcz brzucha, nie rozmawiaj z dzieckiem, myśl o nim źle. Nie możesz się do niego przyzwyczaić. "Mówiłam więc: ty niedobry, niegrzeczny dzieciaku. Siedziałam i tłumaczyłam sobie: przecież nienawidzisz dzieci. Co miesiąc zleceniodawcy przesyłali mi pieniądze: 2 - 2,5 tysiąca" - opowiada Bożena. W grudniu zeszłego roku przyjechali do niej z wizytą. Bożena była nimi zachwycona: bogaci, mili. Przywieźli owoce, witaminy, mnóstwo prezentów dla córek Bożeny. Między innymi wielką różową kuchenkę z zabawkowymi naczyniami. Wszystko było na dobrej drodze. Trudności pojawiły się na przełomie stycznia i lutego. Bożena złapała zapalenie płuc, potem zapalenie oskrzeli. Czuła się fatalnie. "Widzisz, co ja przez ciebie przechodzę, maluszku?" - powiedziała pewnego dnia, gładząc brzuch. To chyba wtedy dziecko przestało być niedobrym dzieciakiem. Stało się misiem. A w Bożenie dojrzewała myśl, że przecież nie może oddać dziecka, które nosi pod sercem. Że ono należy do niej. Kiedy po raz pierwszy zwierzyła się ze swoich wątpliwości zleceniodawcom, natychmiast zjawił się u niej ich adwokat. "Powiedział, że nie mam do tego dziecka żadnych praw. I że jeśli będę robić jakiekolwiek problemy, mogę stracić również moje dziewczynki" - mówi Bożena. Za pieniądze, które co miesiąc dostawała od małżeństwa z Warszawy, kupiła węgiel na zimę, zmieniła okna, spłaciła trochę długów. Po każdej wypłacie zabierała gdzieś swoje córki. Stać je było chociażby na wspólny wypad do kina na film „Hannah Montana”. "Misiu też oglądał" - podkreśla Bożena. Początkowo mówiła córkom, że w brzuchu rośnie dziecko, które ma swoich rodziców. Ale potem zaczęła go nazywać braciszkiem dziewczynek. Prawdę o ciąży znało tylko kilka zaufanych osób. Zaprzyjaźniona sąsiadka oraz wujostwo. "Ja już swoje przeszłam w życiu, więc czułam, że nic dobrego z tego nie wyjdzie" - mówi ciotka Bożeny K. Sąsiadka poznała prawdę, gdy ciąża była już widoczna. "Byłam w szoku. Ostatnie miesiące ciąży niemal cały czas płakała, bo już wiedziała, że nie odda dziecka" - opowiada.

Reklama

Nie oddam dziecka

Dziecko urodziło się kilka dni przed terminem w szpitalu w Łodzi. Chwilę potem Bożena K. tuliła je do piersi. "Miał takie nóżki maleńkie, był taki cudowny. Pielęgniarka położyła mi go na brzuchu" - opowiada, a jej oczy błyszczą. Teraz myśli, że byłoby inaczej, gdyby miała cesarskie cięcie. "Tak miało być, że rodzice opłacą cesarkę w prywatnej klinice. No ale wyszło, jak wyszło. Może gdybym nie czuła wszystkiego, gdybym go nie tuliła, wszystko byłoby inaczej?" - pyta. Bożena twierdzi, że lekarze szybko zorientowali się, że coś w tej sprawie nie gra. "Lekarka, która go badała, powiedziała, że nie może być moim synem. Inny lekarz, nie pamiętam nazwiska, powiedział, że nie obchodzi go, co zrobię potem, ale ze szpitala z dzieckiem mam wyjść ja" - opowiada. Dyrektorka szpitala zaprzecza. "Oficjalnie oświadczam, że takiej sytuacji nie było. Jeśli jakiś lekarz rozmawiał z tą panią, to nieoficjalnie. Mnie nic na ten temat nie wiadomo" - ucina. Gdy do szpitala przyjechał biologiczny ojciec z żoną, Bożena, która wtedy już karmiła chłopczyka piersią, powiedziała, że go nie odda. "Ich mecenas groził, że jeśli odstawię jakiś numer, to on wynajdzie jakiś trik, żeby mnie zupełnie pogrążyć" - opowiada. Kilka dni później chłopiec został wypisany ze szpitala. Zleceniodawcy mieli odebrać go wieczorem. "Nigdy nikomu źle nie życzyłam, ale tym razem modliłam się, żeby stało się im coś po drodze, żeby nie dojechali" - mówi Bożena. Dojechali, zabrali dziecko, a Bożenie K. zostawili złoty łańcuszek i medalik z Matką Boską. "Wyrwali mi go z rąk! A ja nie mogłam nic zrobić! Potem w nocy siedziałam i wylewałam własne mleko do zlewu" - płacze.

Chcę odzyskać synka

Bożena postanowiła walczyć o synka. Znalazła prawnika, który zgodził się jej pomóc za darmo. "Widzę, że ta kobieta bardzo cierpi i kocha dziecko. Mogłaby w sądzie walczyć o prawo do opieki nad nim, ale trudno przewidzieć, jak sprawa by się skończyła" - mówi adwokat, prosząc, aby dla dobra niemowlęcia nie podawać jego danych. Prawnik skontaktował też Bożenę z psychologiem i psychiatrą. Po rozmowach z nimi kobieta zmieniła decyzję. Zrezygnowała z walki o prawa do opieki nad niemowlęciem. "Gdybym poszła do sądu, mogłoby się zdarzyć, że na czas rozwiązania sprawy mały trafiłby do domu dziecka. A to jest ostatnia rzecz, jakiej bym chciała. Nie mogę pozwolić na to, by się gdzieś tułał" - mówi. Teraz Bożena K. stara się myśleć, że po prostu straciła dziecko. Chodzi na terapię (lekarz nie bierze od niej pieniędzy) i przyjmuje silne leki antydepresyjne."Proszę opisać moją historię, żeby nikt już nie musiał cierpieć. Agencja Elizabeth nie powinna istnieć. Tak samo poznańska klinika. Jestem gotowa stanąć przed sądem i świadczyć przeciwko ludziom, którzy robią biznes na cudzym nieszczęściu. To, co zrobiłam, to największy błąd mojego życia. Żadne pieniądze nie były tego warte" - mówi. Poseł Jarosław Gowin, autor projektu ustawy bioetycznej, w której chciał zakazać wynajmowania brzucha za pieniądze, nie ma wątpliwości: "Taka historia musiała się prędzej czy później zdarzyć. To dowód, że trzeba jak najszybciej uregulować kwestię macierzyństwa zastępczego" - komentuje. Ludzie, którzy wynajęli brzuch Bożeny, kategorycznie odmówili rozmowy z "Dziennikiem".

Na prośbę adwokata bohaterki zmieniliśmy jej dane i miejsce zamieszkania.