Moda na kolekcjonowanie reklamówek pojawiła się pod koniec lat 70., ale na dobre rozkwitła w czasie karnawału „Solidarności”. Kiedy w sklepach brakowało wszystkiego poza rozsławionym octem wydrukowane na lśniącym papierze kolorowe prospekty zachodnich produktów były jak pocztówki z lepszego świata. Najczęściej docierały za pośrednictwem poczty. Okazało się bowiem, że do niektórych firm wystarczy wysłać napisany po angielsku list i, o dziwo, w odpowiedzi dostać przesyłkę z folderami.

Reklama

Jako że znajomość języka Szekspira nie była wtedy nad Wisłą powszechna, wśród młodzieży krążyły wzory próśb zaczynające się od formuły: ”Dear Sir”. Dalsza zawartość i poprawność językowa zależała od rzetelności kopisty, który przepisywał tekst. A że w kolekcjonerach budził się duch rywalizacji, owocowało to kolportowaniem listów usianych błędami. Pracownicy zachodnich firm musieli mieć niezły ubaw przy czytaniu tych pisanych łamaną angielszczyzną językowych potworków.

Najbardziej cenione były prospekty koncernów samochodowych oraz - ze względu na branżę - długopisy i nalepki. Wysoko w hierarchii znajdowały się też katalogi sprzętu RTV oraz foldery hotelowe. ”Dostałem list z wytwórni Martini we Włoszech” - wspomina Jacek Świderski, informatyk z Ostrowi Mazowieckiej. ”Przysłali kilka etykiet z butelek oraz cudowną nalepkę. Przedstawiała bolid Formuły 1 reklamujący trunek oraz zdjęcie francuskiego kierowcy Lafitte’a. Byłem w siódmym niebie. Nikt w miasteczku nie miał takiego trofeum. Dlatego przynajmniej raz w tygodniu nachodzili mnie inni zbieracze i nagabywali o sprzedaż bądź zamianę naklejki. Nie zgodziłem się. Z nikim nie podzieliłem się też adresem firmy, która przyniosła mi taki splendor” - dodaje.

Adresy, podobnie jak wzory próśb oraz oczywiście same prospekty, były przedmiotami handlu. Zdobywane były często w dziwaczny sposób. Jacek Świderski spisał adres wytwórni Martini z butelki po trunku znalezionej na śmietniku koło sklepu Peweksu. ”Skopiowałem wszystko, co było na etykiecie – także z przepisem na drinka - dodałem ”Włochy, Italy” i wysłałem. Nie wiem, jakim cudem kartka dotarła do adresata” - śmieje się.

Podobne wspomnienia ma Mateusz Straszewski z Warszawy. ”Kiedyś udało mi się zdobyć pakiet naklejek z Shella i trochę prospektów z Toyoty. Miałem specjalna półkę, na której układałem te trofea” - opowiada.

Geografia firm, które odpowiadały na prośby polskich nastolatków, była imponująca. Małoletni kolekcjonerzy znad Wisły zasypywali listami m.in. hotel Capitan Cook w Anchorage na Alasce. Wątpliwe, żeby hotelowy personel liczył na gości z ówczesnej Polski, mimo to Kapitan Cook wysyłał wszystkim, którzy o to prosili, długopisy z hotelowym logo.

Największym dobrodziejem zbieraczy reklamówek była jednak Coca-Cola. W siedzibie koncernu w Atlancie musiała chyba funkcjonować specjalna komórka do obsługi poczty przychodzącej z Polski. Amerykanie rozsyłali bloki nalepek w kilku językach, w tym jedną po polsku. Jeżeli chciało się otrzymać więcej zestawów, wystarczyło napisać adres kilka razy. Pracownicy firmy wycinali go, przyklejali skoczem do bloczków i wysyłali do Polski. ”Fascynował mnie nawet ten skocz. Idealnie przezroczysty, pachnący, nie odklejał się i nie brudził tak jak rodzima taśma samoprzylepna” - dodaje Świderski.