"Nasi komentatorzy i część polityków okrasili te obchody typowo polską martyrologią i grzebaniem się w przeszłości" - ogłosił w Dzienniku Zdzisław Najder. Rad bym się dowiedzieć, jak można zorganizować obchody wielkiego historycznego zdarzenia niosącego narodowi śmierć i zniszczenie bez "martyrologii" i bez "grzebania się w przeszłości". Byłby to ewenement na światową skalę.

Reklama

Gdzie to napięcie?

Dalej Najder mówi: "To my (Polacy - P.Z.) zmuszaliśmy Putina do mówienia o historii". Zdaniem komentatora to z powodu tego, co działo się w Polsce, rosyjski premier zdecydował się na takie łamańce jak teoria o równoprawności Katynia i śmierci rosyjskich jeńców z roku 1920 z powodu tyfusu. W tej opinii Najder jest bliski prof. Artiomowi Małginowi, przedstawicielowi Rosji w Polsko-Rosyjskiej Komisji do Spraw Trudnych. W wywiadzie dla dziennika "Polska. The Times" Małgin przekonywał, że rosyjskie publikacje na temat rzekomej współpracy Polski z Hitlerem to odpowiedź na "widoczne od kilku lat napięcie po stronie polskiej". Polacy, gdybyście nie gadali tyle o historii, ani Putin by się nie odwinął, ani rosyjscy funkcjonariusze nie byliby zmuszeni ogłaszać, że Józef Beck to niemiecki agent.

Nie twierdzę, że Najder postawił sobie za cel współbrzmieć z Rosjanami. Poirytowany tym, że logika historycznej debaty koliduje z pragmatycznym kursem rządu Tuska wobec Rosjan, trochę na ślepo szuka winnych. Nie on jeden zresztą. W ostatnich dniach padło sporo komentarzy, jak to sami pomogliśmy rosyjskiej propagandzie. Z kolei Małgin próbuje pogodzić ograniczoną elastyczność wobec Polski z koniecznością obrony tego, co robili Rosjanie przez ostatnich kilka tygodni. Zwalenie odpowiedzialności na Polaków to dla niego najwygodniejsza figura.

Reklama

Ja z tej debaty, moim zdaniem wątłej i przypadkowej, wyławiałem częściej głosy bijące na alarm z powodu domniemanego polskiego przegięcia. Oto Rafał Zasuń przystąpił na portalu Wyborcza.pl do ataku na zwolenników tezy, że pakt Ribbentrop-Mołotow to główna przyczyna II wojny światowej, Sowieci byli równie źli jak Niemcy, a polskie władze przedwojenne nie popełniły błędów. Ale poza bladymi fragmentami artykułu dwóch pracowników Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Zasuń nie przytoczył nikogo. A nie, cytował jeszcze sanacyjnych dyplomatów, oni jednak nie kształtują współczesnej polskiej opinii. Można zaryzykować twierdzenie, że była to w dużej mierze polemika z cieniami.

Równocześnie sam Zasuń przywołując z aprobatą "umiarkowanego" obrońcy Paktu Ribbentrop-Mołotow rosyjskiego historyka Aleksandra Czubariana, lekką ręką prześliznął się nad tym, co jest istotą sporu ze wschodnim sąsiadem. Także, sądząc po jego Liście do Polaków, z Putinem. Istota polega na pytaniu, czy pakt Ribbentrop-Mołotow był jedynie paktem o nieagresji odsuwającym zagrożenie od sowieckiej granicy. Czy początkiem politycznej i wojskowej współpracy Niemiec i Rosji na niekorzyść narodów Europy Środkowo-Wschodniej, nie tylko Polaków. To ostatnie nie chce przejść przez gardło - i Putinowi, i Czubarianowi, i Małginowi, i niestety Zasuniowi, który o podziale ziem polskich wspomina tytułem dygresji. Ja się zresztą nie martwię tym, że pojawiają się takie opinie, bo to pokazuje wolność historycznej debaty w Polsce. Zastanawiam się jednak, gdzie ów przemożny chór, który sprowokował Putina?

Czy "napięcie" polega na tym, że w książkach, historycznych wkładkach do gazet i historycznych referatach wspomina się o tajnych załącznikach do paktu? Na czym jednak miałby polegać spokój? Że do sporu włączyli się polscy politycy - czasem z interwencjami fortunnymi (przemówienie prezydenta Kaczyńskiego), czasem mniej (projekt uchwały PiS obwieszony jak choinka rzeczywiście martyrologiczną retoryką)? Ale wszystko to zdarzyło się już po wielodniowej rosyjskiej kampanii propagandowej. Było jej następstwem, nie przyczyną.

Reklama

Z ową rzekomą kampanią "rozgrzebywania przeszłości" jest jak z zarzutami, że pierwszy parlament wolnej Polski zajmował się "przede wszystkim" tak niepotrzebnymi kwestiami jak przywrócenie orłu korony. W rzeczywistości sejmowa debata nad "reformą" polskiego godła trwała parę godzin. Prześmiewczą formułkę powtarzali ci, którzy nie mieli zielonego pojęcia jak było. Wystarczyło, że potwierdzał się stereotyp: narodu nadmiernie przywiązanego do symboli.

Za dużo historii?

Ale niezależnie od tego, czy mówiliśmy o 25 sierpnia, 1 czy 17 września za dużo czy w sam raz, w twierdzeniu, że sprowokowaliśmy Rosjan zawiera się prosta teza: w historycznych rozważaniach powinniśmy być ostrożni. Można ją podważać przy użyciu argumentów liberalnych. W Polsce jest zapotrzebowanie na historię, także tę martyrologiczną, Polacy wciąż lubią muzea, pomniki,i zaczytują się w historycznych opracowaniach. Odbieranie im tego byłoby godzeniem w ich wolność. Jeśli chcą być wspólnotą, mają prawo i tyle.

Można też bronić polskich zaduszek przy użyciu argumentów moralnych. Żeby opłakiwać zmarłych trzeba ich policzyć, żeby wspominać, warto znać zdarzenia, które wspominamy. Nasuwa się tu analogia z rodziną - nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje, że z rozmysłem zapomnimy o bliskich, nawet o nieznanych przodkach. Poza wszystkim innym prawda jest wartością samoistną. Historycy i dziennikarze są od jej opisywania, czasem wręcz od tropienia, nawet za cenę ryzykowania rozmaitych niewygód. Na przykład narażania nas na zderzenia z sąsiadami.

Lecz tak naprawdę te argumenty, dobre aby bronić odruchów i sentymentów, nie wystarczą aby opowiedzieć się za spójną polityką historyczną państwa. W okolicach pierwszego września 2009 nie było jej zresztą akurat zbyt wiele, ale z rosyjskiej perspektywy takie pomysły jak zamiar budowy Muzeum Drugiej Wojny Światowej, nawet z rosyjskimi historykami w radzie programowej, to skandal. Bo już dziś można zagwarantować, że i pod pragmatyczną kuratelą PO tajne załączniki do paktu Ribbentrop-Mołotow zostaną tam przypomniane. Może więc z tego zrezygnować?

Czy takie propozycje padają? Rzadko wprost. Ale poirytowanie na "grzebanie się w przeszłości", jest coraz modniejsze. Od lewicowej "Krytyki Politycznej" po liberalną "Politykę". Gdy Jacek Żakowski wścieka się, że Polacy poświęcają zbyt wiele miejsca wystąpieniom Eryki Steinbach, a Rafał Zasuń domaga się otwarcia na racje "umiarkowanych Rosjan", można wręcz odnieść wrażenie, że to ton, który w nieodległej przyszłości zwycięży wśród polskich elit.

Skłonny jestem przypisać przynajmniej niektórym jego zwolennikom dobre intencje. Często łączą się one jednak z zerojedynkowym sposobem opisu rzeczywistości. Nie tak dawno, gdy w tekście pochwalającym spisanie przez IPN wojennych strat Polaków wspomniałem o konfrontacji naszej wersji historii z bardzo spójną wersją rosyjską i coraz spójniejszą - niemiecką, doznałem na własnej skórze tego maksymalizmu. Bloger, Jarosław Dudycz, "publikujący w Tygodniku Powszechnym i Gazecie Wyborczej", podjął się zdemaskowania mojej postawy. Zacytuję fragmenty, bo tekst wydał mi się szczery, nie skrywany za konwenansami, które krępują wielu znanych publicystów

Wizja pojednania

"Jakby się Zaremba nie wystrzegał politycznego tonu, twierdził, że idzie mu o pamięć tylko, o refleksję historyczną, doskonale dostrzeżemy, że nie propaguje tylko trzeźwego dyskursu historycznego, a pewne śmiałe i – według mnie – cierpkie modele polityki historycznej. Zaremba chce, żebyśmy przyjęli konkretne plany, żebyśmy czegoś bronili, żebyśmy działali metodycznie. Żebyśmy mieli skuteczne programy. Żebyśmy się włączyli w działania, które rozwijają dziś Niemcy, żebyśmy odbili piłeczkę. Zaremba proponuje grę, ochronę interesów, mówi o pewnych prawdopodobieństwach. To jest polityka. To są kalkulacje. To nie jest refleksja humanistyczna. To jest próba ugrania czegoś w przestrzeni międzynarodowej.

To jest myślenie salonowe. Dyplomatyczne. Nie międzyludzkie. To nie jest instalowanie dialogu, próbowanie się w rozmowie, w nawiązywaniu kontaktów, to jest zaczynanie licytacji. Niemcy o Dreźnie, my o Powstaniu Warszawskim, oni o wysiedlonych ze Śląska i Prus Wschodnich, my o okupacji. Aukcja pamięci narodowej, gra w karty, sprawdzanie, kto ma więcej asów w kieszeni.

Podpowiem Zarembie: my mamy więcej. Mamy więcej trupów. Wygramy każdą licytację z Niemcami, w tej polityce Niemcy nie mają z nami szans. Jeśli tylko rząd Polski przyjmie rozwiązania, które chwali Zaremba, i z historii uczyni oręż polityki zagranicznej, jeśli zechcemy odpowiedzieć pewnym niemieckim skłonnościom politycznym pięknym za nadobne, jeśli IPN utrzyma swoją wysoką pozycję, to nasza krew otrzyma uświęcenie, jakim się nigdy wcześniej nie cieszyła, polskie ofiary zostaną zalane spiżem, będziemy mogli w Berlinie stawiać polskie pomniki. Ale wtedy raczej zatracona zostanie intymność międzyludzkich kontaktów, wprowadzona zostanie podejrzliwość, której nigdy się już nie wyruguje, patrzenie na ręce, które zabije szansę przyjaźni. (...)

Do czego zmierzam? Do tego, że Piotr Zaremba, mimo że głosem łagodnym i innym od retoryki PiS-u, stoi na straży postawy w gruncie rzeczy starej i skapcaniałej: wskazać paluszkiem, kto narozrabiał. Pokazać Jasia, który napisał dupa na szkolnej tablicy. Wytknąć ludziom ich winy, ich przestępstwa, ich niedostatki. Oskarżyć innych, nigdy siebie.

Zawsze trwać przy tym, co zrobili za granicą, bo przecież my nie zrobiliśmy niczego złego. Zawsze akcentować zbrodnie onych, bo my przecież rączki mamy przy sobie. Zaremba nie chce, żeby jakiekolwiek odium spadało na Polskę, żeby cokolwiek u nas śmierdziało, chce pełnej czystości. Pełnego zrewanżowania się Niemcom i Rosjanom za ich historyczne kłamstewka. Pełnego dementi. (...)

A gdyby wreszcie okazać wyższość nad kłamcami historycznymi? Zrezygnować z małostkowości, poszukać przyjaźni, sprawę pozostawić na płaszczyźnie oddolnej? Skoro coraz więcej Polaków przyjaźni się z Niemcami, skoro zachodnia Europa przyjmuje nas coraz cieplej, skoro znika na Zachodzie atawistyczna ksenofobia, to może osiągamy powoli to, na czym powinno nam zależeć najbardziej? Zwykłą ludzką serdeczność i tolerancję.(...) Może przyjaźń jednostek nakazuje porzucić wyraziste i gorące historyczne manifesty? Raz na zawsze."

To wypowiedź ciekawa, a zarazem zaskakująca apodyktycznym tonem, tak sprzecznym z deklaracjami o międzyludzkiej przyjaźni. Dlaczego spór o historię z innymi narodami ma wykluczać własne obrachunki sumienia? Na pewno atmosfera totalnej mobilizacji wokół własnej tradycji im nie sprzyja, ale ja mogę z kolei przeciwstawić wierze autora w dylemat: myć ręce czy nogi, wiarę w świat bardziej skomplikowany. W ludzi, także polskich przywódców, którzy umieją bronić racji swoich rodaków, i równocześnie otwierać się na racje innych.

Jednostronne rozbrojenie

Malując utopijną wizję roztopienia historii w powszechnym braterstwie, autor usuwa zresztą de facto ze swoich rozważań samą kategorię narodu. Czy zgodnie z jego logiką aby nie robić przykrości konkretnemu Niemcowi (czy Rosjaninowi) powinniśmy ograniczyć do minimum rozpamiętywanie własnej historii? Albo spreparować ją na nowo tak aby zatraciła wszelkie kanty? Trudno się na to zgodzić, jest to i mało realne, i czasem niemoralne, bo w skrajnej postaci wymagające nieprawdziwych świadectw. Co nie oznacza, że odrzucenie takiej postawy musi oznaczać porykiwanie na każdym kroku o własnej krzywdzie.

Wreszcie - najpoważniejszy mankament - to coś na kształt propozycji jednostronnego rozbrojenia w czasach zimnej wojny. Gdy w Rosji politykę pamięci prowadzą służby wywiadu w imię obrony własnej mocarstwowej pozycji, a w Niemczech rehabilitacja własnych cierpień ma służyć odrodzeniu tego narodu, dlaczego Polacy mają się nagle zmienić w zbiór jednostek bez zbiorowych punktów odniesienia, nastawionych na indywidualne pojednanie, wstydzących się własnych ofiar? Gdyby jeszcze mieli to zrobić w imię historycznej prawdy, ale przy wszystkich retuszach (pojawiająca się na marginesie ostatniej rocznicy kwestia zagarnięcia Zaolzia w 1938 roku) naprawdę częściej byliśmy pokrzywdzonymi niż krzywdzącymi.

Formułującym takie postulaty dedykuję proste pytanie: czy ludzie, którzy wydają w Rosji i w Niemczech, by ograniczyć się do tych dwóch krajów, miliony dolarów na politykę historyczną własnego narodu są szaleńcami wyrzucającymi te pieniądze w błoto, bez celu, bez korzyści? Rzecz jasna rozróżniam rosyjski i niemiecki motyw i metodę. One są różne tak jak różne było na Westerplatte pojednawcze wystąpienie kanclerz Merkel, od przemówienia Putina, w którym narzekając na niesprawiedliwości traktatu wersalskiego rosyjski premier mówił tak naprawdę, że rosyjski imperializm nie przyjmie żadnych ograniczeń. Niemieckie poszukiwanie nowej tożsamości z obawy przed roztopieniem w Europie jest czymś innym od rosyjskiego używania historii jako cepa. Myślę o nim nawet z sympatią. Ale oba te zjawiska stwarzają kontekst, w którym o własnej historii powinni też poważnie pomyśleć Polacy. Na historyczne filmowe superprodukcje, na książki, które każą Rosjanom czy Niemcom także być dumnym, mają odpowiadać poczuciem wstydu? Ani to sprawiedliwe, ani roztropne.

Zdzisław Najder przypomina o postawie przywódców Francji i Niemiec, którzy czcząc wspólnie pola bitwy pod Verdun wyrzekli się wzajemnych targów i licytacji. Wypada jednak zauważyć, że to wyrzeczenie jest wzajemne, i doszło do niego między względnie równorzędnymi partnerami. Oczywiście w Polsce źle używana historia może być z kolei narzędziem podsycania kompleksów. Ale lepiej je leczyć niż wyrzucić historię na śmietnik.

"Historia to bzdura" - twierdził amerykański milioner Henry Ford. Twierdził też wiele innych rzeczy, na przykład oskarżał Żydów o wywołanie pierwszej wojny światowej. Wolę zaufać świetnemu publicyście Bartłomiejowi Sienkiewiczowi, człowiekowi dalekiemu od nacjonalistycznej prawicy, który napisał ostatnio w "Tygodniku Powszechnym" jeden z ważniejszych tekstów ostatniej dekady. Tekst przestrzegający przed błogim przeświadczeniem, że polityka umarła. Jeśli zaś nie umarła, również w wymiarze międzynarodowym, tak jak w pięknej Belle Epoque między 1870 i 1914, to jeszcze jeden powód aby nie wyrzekać się pochopnie historii, Ona się może przydać nawet, jakby to nie zabrzmiało staroświecko, jako mobilizująca pobudka.