p

Krzysztof Dorosz*

Prawdziwy koniec liberalnej demokracji

W roku 1938 ukazała się książka Hermanna Rauschninga "Rewolucja nihilizmu". Rauschning, niemiecki polityk, były przewodniczący senatu Wolnego Miasta Gdańska, był przez trzy lata aktywnym członkiem NSDAP. Później zerwał radykalnie z narodowym socjalizmem i znalazł się na emigracji. Ponieważ wystąpił z partii z przyczyn nie tyle osobistych, ile pryncypialnych; ponieważ otworzyły mu się oczy i przestał żywić jakiekolwiek iluzje co do natury hitlerowskiego reżimu, począł czynić wszystko, by obnażyć jego istotę. "Rewolucja nihilizmu" to po części obrachunek z własnym ideowym błędem, który pchnął go w objęcia Hitlera. Rauschning był z pochodzenia i wychowania konserwatystą, człowiekiem przywiązanym do określonego ładu wartości, w którym chrześcijaństwo odgrywało niemałą rolę. Być może właśnie dlatego, a być może ze względu na własną przenikliwość uznał narodowy socjalizm przede wszystkim za objaw nihilizmu, prymitywny ruch społeczny pozbawiony wszelkich etycznych i duchowych założeń, wyprany z norm i zasad, przepojony żądzą władzy. Kiedy przejrzał na oczy, nie zobaczył już w partii Hitlera żadnej nadziei na lepszą przyszłość swego kraju, nic poza złowrogim narzędziem rewolucyjnego rozkładu prawdziwych wartości. Po wojnie historycy nieraz kwestionowali poglądy Rauschninga, dowodząc, że hitlerowcy nie byli tylko cynicznymi oportunistami, lecz kierowali się właściwym sobie systemem wartości.

Cóż z tego jednak? Od dawna wiadomo, że mafie, gangi czy organizacje zbrodnicze kierują się własnymi zasadami, a nawet honorem czy sumieniem. To nie przekreśla ich głębokiego nihilizmu. Mnie osobiście teza Rauschninga przekonuje; nihilizm nie jest zjawiskiem wyjątkowym, choć bardzo często ubiera się w idealistyczny kostium. Przecież tak piękny ideał jak troska o poprawę społecznego bytu człowieka bywa podszyty nihilizmem, zwłaszcza kiedy znajduje wyraz w rewolucyjnych marzeniach, które uzasadniają terror i przemoc. Rewolucja bowiem bywa owocem metafizycznego buntu, który nakazuje człowiekowi odrzucić wszystkie zastane wartości. Dotknął tej problematyki Albert Camus w "Człowieku zbuntowanym", a jeszcze wcześniej Mikołaj Bierdiajew w książce zatytułowanej "Problem komunizmu". Przeczytałem ją w latach 60., kiedy byłem studentem. Była oczywiście zakazana, ale jeden z przyjaciół wydobył ją dla mnie z jednej z uniwersyteckich bibliotek. Przeżyłem szok. Nie żywiłem wprawdzie żadnych złudzeń wobec realnego socjalizmu, ale w naiwności ducha wyobrażałem sobie, że zrodziły go kiedyś najszlachetniejsze ludzkie ideały, które uległy niezrozumiałemu wykolejeniu. Bierdiajew tymczasem odsłonił mi nihilistyczne korzenie komunizmu i pokazał, że rosyjski ruch rewolucyjny wbrew pozorom powstawał na gruncie rozkładu wartości - tam, gdzie bujnie pleniły się rozpacz, zwątpienie i negacja wszelkiej wiary. To dało mi wiele do myślenia i odtąd rewolucje oraz ich marzycielskich orędowników traktowałem jeśli nie podejrzliwie, to przynajmniej sceptycznie. Nie tylko rewolucje zresztą. Z czasem równie podejrzliwie i sceptycznie zacząłem odnosić się do idei postępu wyrażanej przekonaniem, że dzień dzisiejszy jest zawsze lepszy od wczorajszego, a ludzkość, mimo okropności, jakie zgotował jej XX wiek, zdąża ku coraz bardziej upragnionej i sensownej przyszłości. To dążenie - twierdzili wyznawcy Postępu - splecione jest ściśle nie tylko z rozwojem nauki i techniki, ale także z ewolucją stosunków społecznych, której patronuje polityczna oświata wiodąca ludzi ku coraz doskonalszym formom demokracji.

Sceptycyzm ten sprawił, że wydaną nie tak dawno w Stanach Zjednoczonych krytykę postępu i świetlanej demokratycznej przyszłości zatytułowaną "Demokracja i populizm" ("Democracy and Populism. Fear and Hatred", wyd. Yale University Press, 2005) przeczytałem nie tylko uważnie, lecz z satysfakcją człowieka, któremu nagle odsłania się zamglony dotychczas fragment rzeczywistości. Autorem książki jest John Lukacs, wybitny amerykański historyk węgierskiego pochodzenia, autor kilkudziesięciu książek, między innymi o Churchillu, Hitlerze i politycznych dziejach XX stulecia. Lukacs nieraz wychodził poza warsztat zawodowego historyka, uprawiając refleksje na temat kondycji naszej cywilizacji i kultury. Wiele uwagi poświęcił między innymi europejskiej świadomości historycznej i historycznemu myśleniu. Lukacs jest katolikiem, konserwatystą i zdecydowanym krytykiem nowoczesności; sam mieni się nawet reakcjonistą. W Ameryce zaliczany jest, wraz z takimi postaciami jak James Burnham, Russell Kirk czy Thomas Molnar, do tak zwanych paleokonserwatystów, którzy w odróżnieniu od neokonserwatystów przeciwni są na przykład amerykańskiej polityce interwencji w sprawy innych państw. Ten sprzeciw opiera się na założeniu, że europejskiej kultury i jej wzorców nie sposób zaszczepić w Azji czy Afryce, wobec czego niesienie amerykańskiego kaganka oświaty politycznej na cały ziemski glob nie ma sensu.

Paleokonserwatyści, czyli "konserwatyści przedhistoryczni" nie są po prostu obrońcami status quo czy przeciwnikami amerykańskiego liberalizmu. Nie czują się również szczególnie związani z Partią Republikańską i jej polityką; wierni i lojalni pragną pozostać nade wszystko wobec dziedzictwa zagrożonej dziś ze wszystkich stron europejskiej kultury. W przekonaniu Lukacsa jednym z największych zagrożeń dla niej jest populizm. To zagrożenie na tyle wielkie i na tyle dramatyczne, że wieści koniec kilkusetletniej epoki zwanej nowoczesnością. Możemy więc śmiało mówić o rewolucji populizmu, choć tego pojęcia Lukacs ani razu nie używa. Jeśli jednak rewolucję potraktujemy jako głęboką i zasadniczą zmianę dotychczasowego porządku, w wyniku której powstaje zupełnie nowa sytuacja, opisywany przez Lukacsa populizm niewątpliwie zasługuje na miano rewolucyjnego. Rewolucja poza tym nie musi być wcale nagła i gwałtowna - mówimy przecież o rewolucji naukowej, która zaczęła się w Europie w XVII wieku, a która trwa właściwie do dziś. Mówimy o rewolucji przemysłowej XVIII wieku czy obyczajowej XX wieku. Christopher Dawson, nieżyjący już angielski historyk konserwatywny, pisał o rewolucji europejskiej, mając na myśli głębokie i radykalne zmiany, jakie dokonały się w mentalności Europejczyków pod koniec średniowiecza, a których pierwszym spektakularnym owocem była rewolucja francuska.

Reklama

Lukacs na populizmie nie zostawia suchej nitki, widzi jego szkodliwy wpływ we wszystkich dziedzinach życia. Tak jak król Midas otrzymał od Dionizosa dar zmieniania w złoto wszystkiego, czego dotknął, tak populizm w przekonaniu Lukacsa dostał od demokracji władzę zmieniania wszystkiego, czego dotyka, w pozór i blagę. Ponieważ populizm podważa fundamenty ludzkiego ładu i za nic ma dziedzictwo kultury, nietrudno wyczuć w nim ładunek nihilizmu. Wprawdzie pojęcia nihilizmu Lukacs również ani razu nie używa, ale wszystkie podane przez niego przykłady wymownie świadczą o tym, że poza demagogią, półprawdą i ukrytym w hasłach sprawiedliwości społecznej resentymentem populizm nie ma nic do zaproponowania. Pusty i pozbawiony formy, potrafi jedynie pasożytować na autentycznych wartościach. Nie bez powodu zatem zacząłem ten artykuł od przypomnienia "Rewolucji nihilizmu" Rauschninga. Oczywiście narodowy socjalizm nie tylko rozkładał i niszczył wartości, ale robił to pośpiesznie, gwałtownie, posługując się przemocą i terrorem.

Populizm jest dużo spokojniejszy i dużo lepiej adaptuje się do istniejącej rzeczywistości społecznej. Lepiej ją po prostu wyraża, ponieważ jest emanacją coraz bardziej dominującej subkultury resentymentu, jedną z ostatnich faz europejskiej rewolucji, o której kiedyś pisał Dawson. Poza tym działa w dużo mniej dramatycznych warunkach społeczno-gospodarczych niż narodowy socjalizm. Na podstawie książki Lukacsa, lecz również na podstawie obserwacji współczesnego świata, odnoszę wrażenie, że w populizmie mamy do czynienia z "pełzającą rewolucją" o nihilistycznym potencjale, który nie jest tak groźny jak ideologia hitlerowska, choć wynika to być może głównie z tego, że populizm nie zdobył jeszcze pełni władzy i nie zaprowadził totalitarnego lub represyjnego ustroju. Jestem też przekonany, że przejawy populizmu występujące w Polsce nie są tylko naszą narodową patologią i niedostatkiem młodej, niewprawnej jeszcze demokracji. Są - niestety - zjawiskiem światowym, znamionującym rozpad ideałów, norm i wartości, którymi kiedyś żyła Europa.

Z książki Lukacsa wynika, że po Europie i Ameryce krąży nie tyle widmo populizmu, ile jego cielesna i zadowolona z siebie postać. Populizm nie ogranicza się przecież do polityki. Panoszy się w popularnej kulturze, w mediach, w obyczajach i mentalności milionów ludzi. Lecz czym właściwie jest populizm? Skoro zamieszkał w ludzkich umysłach, skoro wszędzie go pełno, powinniśmy doskonale wiedzieć, na czym polega jego istota. Tymczasem tej wiedzy nam brak. W Polsce, w związku z zawartą przez PiS koalicją z partiami dość powszechnie uznawanymi za populistyczne, dużo ostatnio mówi się o populizmie i niektórzy publicyści próbują nawet konstruować jego definicję. Nie jest to jednak wcale proste. Najczęściej mamy do czynienia z definicjami cząstkowymi, chwytającymi jeden tylko aspekt zjawiska i odzwierciedlającymi poglądy czy uprzedzenia danego autora. Oczekiwałem więc, że John Lukacs, poważny, uczony, zaoferuje mi pełną jego definicję - jeśli nie obiektywną, to przynajmniej zawierającą wydestylowane poglądy doświadczonego historyka. Zawiodłem się.

W pracy Lukacsa o populizmie mowa jest niezwykle często, próżno by jednak szukać jakiejkolwiek próby jego zdefiniowania. Zrazu myślałem, że ją przeoczyłem, ponieważ książkę pochłonąłem bardzo pośpiesznie. Postanowiłem więc przeczytać ją raz jeszcze, zaznaczając starannie ołówkiem każde użycie słowa "populizm". Nic z tego nie wynikło. Nie tylko nie udało mi się wyłuskać żadnej definicji, ale mimo powtórnej lektury gubiłem się nieco w toku myśli autora. Książka bowiem nie jest ani rozprawą, ani systematycznym wywodem, lecz właściwie zbiorem medytacji czy rozbudowanych aforyzmów, które uporczywie krążą wokół demokracji i populizmu. Stanowi świetną okazję do refleksji, ale nie pozwala czytelnikowi dokładnie zorientować się, jaką właściwie drogą podąża autor. Uważam to za największą słabość książki. Wyłaniają się z niej oczywiście poglądy Lukacsa, ale czytelnik musi je sam zrekonstruować, nie mając wcale pewności, czy trafia w sedno. Ponieważ jednak rozważania i medytacje Johna Lukacsa zgadzają się z moimi własnymi intuicjami, spróbuję pokrótce je uporządkować.

Z poglądów i usposobienia Lukacs jest konserwatystą, lecz mieszka w nim również dusza liberała. Jego liberalizm - o ile dobrze rozumiem - jest "liberalizmem arystokratycznym". Wolność oznacza dla niego nie tyle brak więzów i restrykcji, ile zdolność samopoznania i wynikającą z niej praktykę lub przynajmniej pragnienie życia według ograniczeń narzuconych sobie samemu, nie zaś przez siły zewnętrzne. Na pewno podpisałby się pod maksymą Goethego, który napisał kiedyś, że w ograniczeniu dopiero znać mistrza.

Lukacs przypomina, że Edmund Burke, uchodzący dziś za ojca konserwatyzmu, był przecież wigiem, czyli kimś w rodzaju liberała w czasach, gdy słowo to nie zdołało jeszcze nabrać politycznego znaczenia. Miano liberała, przynajmniej w Anglii, przysługiwało wówczas człowiekowi cywilizowanemu, odznaczającemu się nie tylko otwartym umysłem, lecz również otwartym sercem, wolnemu i szczodremu. Lukacs z wyraźną aprobatą wspomina o tak szerokim rozumieniu liberalizmu i dodaje, że przymiotnik "liberalny", szczególnie w XVIII wieku, nieraz był przeciwieństwem "służalczego" i "mechanicznego". Z wywodów amerykańskiego historyka wnoszę, że to szerokie rozumienie liberalizmu, dziś już niezmiernie rzadkie, wniosło kiedyś swój posag do małżeństwa zwanego liberalną demokracją. Im rzadsze to rozumienie, im mniej go można znaleźć w ludzkich umysłach i sercach, tym bardziej demokracja osuwa się w kierunku populizmu i tym większe grozi nam niebezpieczeństwo tyranii większości. Powstaje zatem pytanie, które Lukacs stawia na samym początku książki: jak długo przetrwa tradycyjna demokracja, kiedy tradycyjny liberalizm ulegnie już rozkładowi?

Liberalizm Lukacsa jest wielkopański i hojny, służy nie samemu sobie, lecz wbudowany jest w pewną hierarchię wartości. Dlatego nazwałem go arystokratycznym. Na ironię zakrawa więc fakt, że stanowi on niedemokratyczne i elitarne jądro samej demokracji, którego uwiąd zagraża jej zdrowiu i życiu. Nie jest to zresztą myśl nowa; znaleźć ją można nie tylko u Tocqueville'a, ale także u Karla Jaspersa, ani arystokraty, ani konserwatysty, który pisał, że demokracja pozbawiona czynnika arystokratycznego staje się tylko ochlokracją. A czyż populizm nie jest po prostu nowoczesną mutacją znanej już w świecie antycznym ochlokracji? Również patriotyzm Lukacsa ma charakter arystokratyczny. Zdecydowanie przeciwstawia on go nacjonalizmowi. Populizm jego zdaniem był, jest i będzie nieuchronnie związany z nacjonalizmem. Populizm jest przejawem umysłu nienawistnego i zamkniętego, patriotyzm otwartego, wrażliwego na dobro innych. "Byłem nacjonalistą - cytuje Lukacs Hitlera - ale nie patriotą". Siłą napędową psychiki Führera była oczywiście nienawiść. "Patriotyzm - pisze Lukacs - jest postawą obronną, nacjonalizm agresywną. Patriotyzm to miłość do danego kraju i jego tradycji; nacjonalizm to miłość do czegoś dużo mniej uchwytnego, to kult zmitologizowanego >>narodu<<, to ideologiczna i polityczna namiastka religii. Patriotyzm jest staromodny, nacjonalizm nowoczesny i populistyczny". Można być patriotą - dodaje Lukacs - a zarazem kosmopolitą, populista natomiast zawsze zachowuje podejrzliwość wobec każdego, kto nie należy do jego plemienia. Nacjonalizm bywa jedynym spoiwem ludzkiej zbiorowości nieuchronnie zakorzenionym w lęku i nienawiści.

Lukacs przywołuje myśl Chestertona, który napisał kiedyś, że grupy ludzi łączy nienawiść, miłość natomiast zawsze urzeczywistnia się w sferze indywidualnej. Sądzę, że ta myśl jest tym bardziej prawdziwa, im bardziej nacjonalizm przejmuje rolę religii. Zachowując jej siłę i wykorzystując jej uczucia, przejmuje odbite w krzywym zwierciadle formy stworzonego i wykształconego przez nią kultu. Dowodzi tego historia zarówno komunizmu, jak i narodowego socjalizmu. Ponieważ europejska kultura powstała na fundamencie chrześcijaństwa, które na pierwszym miejscu stawia miłość, jego namiastki, zdolne jedynie do opacznego naśladownictwa, nieuchronnie muszą opierać się na nienawiści lub nawet ją gloryfikować. Nacjonalizm - uważa Lukacs - z jednej strony zastępował religię, z drugiej zaś łączył się z nią. Dzięki temu współistnieniu jego siła w ludzkich umysłach i sercach okazała się dużo potężniejsza niż siła religijnej wiary. Porównując współczesne dyktatury z antycznymi tyraniami, Lukacs utrzymuje, że podobne do siebie były one w tym tylko, że nie tolerowały ani rzeczywistej, ani potencjalnej opozycji wobec swojej władzy. Natomiast różnica między nimi, różnica zaiste ogromna, leży w populizmie, który w naszych czasach popiera autorytarne lub totalitarne reżimy lub w najlepszym razie zachowuje wobec nich obojętność. To poparcie, zdaniem amerykańskiego historyka, wynika przede wszystkim z nacjonalizmu.

Lukacs uważa, że prawie wszystkie współczesne dyktatury lub tyranie większości nie były ani reakcyjne, ani konserwatywne. Narodowy socjalizm wbrew rozpowszechnionej opinii nie stanowił w tym zakresie wyjątku, choć w kołach lewicowych twierdzi się, ze Hitler ułożył się z wielkim kapitałem, służąc w gruncie rzeczy jego interesom. Nic podobnego - powiada Lukacs. Hitler był socjalistą i rewolucjonistą, a nawet w pewnym sensie demokratą; jego partia z równą zaciekłością potępiała międzynarodowy komunizm i międzynarodowy kapitalizm. Owszem, Hitler doszedł do władzy dzięki sojuszowi z konserwatystami - przypomina Lukacs - którymi powodował lęk przed komunizmem. Wyrzucił ich jednak za burtę, gdy tylko nadarzyła się sposobność; wyrzucił, ponieważ nie był kontrrewolucjonistą, lecz prawdziwym rewolucjonistą radykalnej prawicy. Przede wszystkim zaś był populistą. Hitler to oczywiście przypadek skrajny, lecz wymowny - w przekonaniu Lukacsa prawie wszystkie formacje i reżimy prawicowe naszych czasów stają się populistyczne.

Przez przynajmniej sto lat po rewolucji francuskiej i amerykańskiej prawica na ogół bała się władzy ludu, lewica natomiast ją popierała. Stojąc na straży swoich własnych interesów, lękając się ludu i odrzucając jego aspiracje, prawica daleka była od wszelkiego populizmu. Dziś już jednak nie jest i ten właśnie fakt stanowi być może jedną z głównych tez książki Lukacsa. Dlaczego jednak prawica stała się populistyczna? Dlaczego amerykańscy Republikanie od dłuższego już czasu grawitują w kierunku populizmu? Tego Lukacs niestety dokładnie nie wyjaśnia. Domyślać się tylko można, że złożyły się na to przemiany stosunków społecznych i ogólny rozkwit populizmu. Lecz bodaj przede wszystkim przyczynił się do tego strach przed lewicą - tu Lukacs wyraźnie nazywa rzecz po imieniu - strach tak dotkliwy, że konserwatyści skłonni są wchodzić w sojusze nie tylko z populistami, lecz również z radykalnymi nacjonalistami, byle tylko poczuć się bezpiecznie i zapewnić sobie poparcie. Tę inklinację Lukacs uważa za fatalną, zresztą równie fatalną jak opaczna interpretacja prawicy dokonywana nieraz przez liberałów. Jako koronny przykład podaje słynny esej Isaiaha Berlina na temat de Maistre'a, wykazując, że Berlin nie tylko nie zrozumiał francuskiego konserwatysty, lecz również poprzekręcał stosowane przez niego kategorie myślowe i przypisał obce poglądy.

Populizm jednak to nie tylko nacjonalizm i strach przed lewicą. Populizm to także mnogość zjawisk społecznych i psychologicznych, które na tysiąc sposobów naruszają demokrację liberalną. Rugując z niej autentyczne wartości, tworząc świat iluzji i pozorów, torują drogę tyranii większości. Dzisiaj - stwierdza Lukacs - w polityce i życiu społecznym coraz bardziej liczy się popularność i rozgłos. Umiejętności, doświadczenie i charakter schodzą na dalszy plan. Coraz mniejszą wartość społeczną mają ludzie niezależnych umysłów, których działanie, nieobliczone na zyskanie takiego czy innego efektu, wynika z ich własnej natury. I tak - powiada melancholijnie Lukacs - demokracja stacza się do poziomu konkursów piękności i kultu popularności.

"Demokracja i populizm" wiele zawdzięcza Tocqueville'owi, którego inspiracje są w niej aż nadto widoczne. Lukacs podziwia jego przenikliwość i często przywołuje jego rozważania. Idąc śladem francuskiego myśliciela uznaje, że cała epoka nowożytna, czyli lata 1500-2000, naznaczona była wypieraniem arystokracji na rzecz demokracji. Dziś rozpoczął się proces wypierania liberalnej (czyli arystokratycznej demokracji) przez populizm. Lukacs nie analizuje dokładnie tego procesu. Nie próbuje nawet zadać sobie pytania, czy populizm jest tylko krzywym zwierciadłem i wypaczeniem demokracji, czy jej nieuchronnym rozkładem i nową formą zbiorowego współżycia. Do wnikliwej próby odpowiedzi na to pytanie trzeba by nowego Tocqueville'a. Nie jestem jednak pewien, czy ktoś taki się pojawi. Nie dlatego, by ludziom brakowało talentów, lecz dlatego, że opis i analiza populizmu jako czekającej nas przyszłości byłaby zajęciem melancholijnym, powodującym depresję i paraliż ducha. Dawny Tocqueville potrafił o demokracji powiedzieć sporo dobrego, nowy nie zdoła zrobić tego samego w odniesieniu do populizmu. Może więc wystarczą luźne medytacje Johna Lukacsa.

Krzysztof Dorosz

p

*Krzysztof Dorosz, ur. 1945, dziennikarz, eseista, tłumacz. Przez wiele lat pracował w Sekcji Polskiej Radia BBC. Współpracuje m.in. ze "Znakiem" i "Przeglądem Politycznym". Opublikował tomy esejów "Maski Prometeusza" (1989) i "Sztuka wolności" (2002). Kilkakrotnie gościł na łamach "Europy" - ostatnio w nrze 44 z 2 listopada ub. r. opublikowaliśmy jego tekst "Rozum i jego wrogowie".