Ten miesiąc - według moich kolegów - miał być odpoczynkiem od polityki i redakcji. Niektórzy docinali, że dostałem dodatkowy urlop. Z jednym mieli rację: całkowicie zapomniałem o polityce i redakcji, przestały mnie interesować wiadomości, radio, telewizja. Gdy wracałem po pracy do domu, nie miałem siły nawet wyciągnąć ręki po gazetę. Na własnej skórze przekonałem się, że praca w hipermarkecie, do którego dobrowolnie trafiłem, była największym koszmarem mego życia.

Trafić tu do pracy naprawdę łatwo. Krótka rozmowa, podanie o przyjęcie i gotowe. Potem badania lekarskie i podpisanie umowy o pracę. Dostałem etat na okres próbny na 2,5 miesiąca, zarobię 1043,28 zł za cały miesiąc. Ale to tylko kwota brutto. Od kierownika dowiedziałem się, że na rękę to będzie ok. 750 zł. Jak za to przeżyć?!

Początki były niewinne. Pierwszy dzień w pracy zaczynam od biurokracji i procedur: lektura regulaminu pracy i szkolenie BHP. Wtedy po raz pierwszy przechodzą mnie ciarki: słyszę opowieści o wypadkach w tym hipermarkecie. Ktoś spadł z drabinki i wieszak wbił mu się w szyję, ktoś podczas szorowania lad chłodniczych nawdychał się chemii i zemdlał, a komuś innemu przygnieciono nogę wózkiem. Czy ja mam dostać etat po tych nieszczęśnikach?

Jeszcze bardziej przygnębia mnie tabliczka w stołówce: "54 dni bez wypadku w tym hipermarkecie". Czy tu czas mierzy się od wypadku do wypadku?

Zaraz potem zagoniono mnie od razu do pracy przy kasie. Po kilku wskazówkach od kasjerek zająłem ich miejsce. Siedziałem tam kilka godzin, które wyday mi się wiecznością. Doskwierał mi puchnący pęcherz. Ale nie wolno było się ruszyć, nawet gdy akurat nie ma kolejki przy kasie.

"Szybko się przekonasz, jak tu ciężko" - usłyszałem wtedy od koleżanek. "Praca non stop. Nie ma możliwości, by odpocząć. Każdy z nas czeka na okazję, by się stąd jak najszybciej wyrwać" - ostrzegała Jola, która w "Tesco" haruje już prawie dwa lata.

Ale najcięższa harówa - ciągnięcie i rozładunek ogromnych palet - była jeszcze przede mną. Już po pierwszym dniu zrozumiałem, dlaczego ludzie tutaj mówią tylko o tym, jak się stąd wyrwać i iść do normalnej pracy. Szybko też przestałem się dziwić, dlaczego przyjmują tu do roboty praktycznie każdego chętnego. W dodatku nikt nie gniewa się na tych, którzy już kiedyś uciekli stąd. Razem ze mną szkolił się Michał, który rok temu zwolnił się z tego sklepu. "Znalazłem normalną pracę, więc bez zastanowienia odszedłem. Ale gdy firma padła, znowu musiałem znów się tu zgłosić" - mówił mi.

Po szkoleniu trafiłem do stoiska z nabiałem. Pierwsze zadanie: rozładować paletę z jajkami. Ledwie do niej podszedłem i spróbowałem pchnąć, zrobiło mi się gorąco. Ciężka dwumetrowa platforma ani drgnie! "Nie pękaj, nowy! Zobacz, jakie palety wożą inni!" - krzyknął kolega z działu, widząc moje wahanie. Tu nikt nie patrzy na kodeks pracy, który dokładnie określa, jakie ciężary, kto może dźwigać, czy pchać na palecie. Co prawda, przy wyjeździe z magazynu tabliczka z limitami wyraźnie o tym przypomina, ale nikt nie zwraca na to uwagi.

Bywało, że ciągnąłem palety ważące nawet tonę. Zawsze wtedy serce stawało mi w gardle, gdy widziałem dzieci przebiegające tuż przed jadącą paletą, której - jeśli wprawi się już w ruch - nie można nagle wyhamować ani zmienić jej kierunku. Czułem się wtedy jak maszynista, który może się tylko modlić, żeby nikt mu nie wybiegł na tory, bo nie będzie mógł uniknąć tragedii.

Ale towar trzeba szybko rozładować, bo już krzyczą, że następna paleta czeka. Codziennie przeżywałem tam przeszywający strach. O siebie, że nie dam rady tak harować. O tych, którzy mieli ciut łatwiej, bo jeździli wózkami widłowymi bez wymaganych papierów. O kasjerki, które tak miały już wyregulowane organizmy, żeby wytrzymać zawsze kilka godzin bez toalety, bo robiły "na zapas" przed początkiem pracy.

Gdybym tego nie przeżył, nie uwierzyłbym, że europejski koncern mógł w XXI wieku w Warszawie stworzyć ludziom takie warunki pracy.



















Reklama