O tym, że termin osiągnięcia gotowości bojowej przez Polaków w Afganistanie jest zagrożony, jako pierwszy DZIENNIK pisał kilka tygodni temu. Powodów jest kilka. Opóźnił się transport części sprzętu z Polski.

Amerykanie nie podstawili bowiem na czas samolotów, bo w pierwszej kolejności wymieniali własny kontyngent. Część wyposażenia utknęła też w ciężarówkach jadących przez Pakistan, gdyż kierowcy wszczęli strajk, a w dodatku niektóre rzeczy rozkradziono.

"Przewóz realizowany przez firmy cywilne zawiódł. Część samochodów uległa zniszczeniu, zginęło np. paliwo, apteczki, części zapasowe" - tłumaczy ppłk Sławomir Cieślewicz, szef wydziału prasowego w Dowództwie Operacyjnym. "W tej chwili trwa szacowanie strat, spisywanie tego, co trzeba dosłać" - mówi mjr Sławomir Lewandowski, rzecznik Wojsk Lądowych.

Potem się okazało, że do Afganistanu trzeba dosłać nowe wyposażenie osobiste żołnierzy na miejsce tandetnego, które rozpadło się w trakcie pierwszych dni użytkowania, m.in. buty. "Są już kupione, liczymy na to, że uda się je przerzucić do 15 czerwca" - mówi Lewandowski.

To niejedyne problemy. Żołnierze nadal nie mają nowoczesnych granatników, bo przeciągają się procedury zakupów. W bazie Szarana są już transportery Rosomak, tyle tylko, że ciągle niedopancerzone.

Teraz w bazach budowane są drogi i bariery chroniące przed zamachami. Żołnierze kończą ustawianie kontenerów, podłączają systemy łączności. Logistycy odbierają dostawy.

"Prawdopodobnie batalion osiągnie gotowość bojową 7 czerwca" - mówi mjr Dariusz Kaliszczak, rzecznik polskiego kontyngentu w Afganistanie. Jak dodaje, niektóre komórki polskiego wojska już działają - np. grupa CIMIC zajmująca się współpracą z cywilami w Mazar-i Szarif czy grupa szkoląca afgańską armię w Gardez. Do zadań batalionu manewrowego, jak już zacznie funkcjonować, należeć będzie m.in. utrzymanie kontroli nad drogą Kandahar - Kabul.

Podczas gdy jedni dopiero szykują się do działań, ci, którzy trafili do Afganistanu w styczniu, w sierpniu już go opuszczą. To 65 oficerów z Korpusu Północ-Wschód w Szczecinie, zajmujących stanowiska w Dowództwie Operacji ISAF. "Już teraz mamy mały wpływ na przebieg misji, a wkrótce ten wpływ w znacznym stopniu utracimy" - mówi nam nieoficjalnie jeden z oficerów.

Czy to problem, że Polska nie będzie miała w dowództwie misji żadnej reprezentacji? Według naszego rozmówcy tak, bo stracimy bezpośredni nadzór nad tym, co w Afganistanie robią nasi żołnierze. Polaków mają zastąpić oficerowie z innych państw NATO.


Minister obrony: Wojsko nie jest po to, by siedzieć w koszarach, ale żeby walczyć


Izabela Leszczyńska: W świadomości opinii publicznej nasi żołnierze pojechali do Afganistanu, żeby walczyć z talibami, a nie stabilizować sytuację jak w Iraku. Jest pan przygotowany na rozmowy z rodzinami żołnierzy, którzy nie wrócą z tej misji?
Aleksander Szczygło, minister obrony: Przed poprzednimi misjami nie mówiono o zagrożeniach. My mówimy otwarcie: ta misja jest obarczona dużym ryzykiem. Zadaniem Ministerstwa Obrony jest to ryzyko zminimalizować, ale nie da się go wykluczyć. Skoro zapadła decyzja o wysłaniu wojska do Afganistanu, do miejsca, które nie jest miejscem spokojnym, ale też nie jest miejscem, w którym toczą się regularne walki, nie wolno nakręcać spirali negatywnych emocji wobec jego udziału. Nie służy to ani zrozumieniu misji, ani żołnierzom, a tym bardziej ich rodzinom.

Czy Polska musi budować swoją pozycję w NATO, wysyłając żołnierzy na wojnę?
Gdybyśmy rozmawiali o organizacji gospodarczej, to pytanie to miałoby sens, ale rozmawiamy o organizacji militarnej. Na czym ma polegać nasze członkostwo w Pakcie Północnoatlantyckim? Właśnie na tym, że my wystawiamy własny komponent sił do tej operacji.

Chodzi mi o co innego. Czy rząd ma jeszcze inny pomysł na to, aby budować naszą pozycję w Sojuszu Północnoatlantyckim?
Siła każdego państwa w organizacji takiej jak Pakt Północnoatlantycki mierzy się potencjałem militarnym, wielkością armii, która może brać udział w różnego rodzaju operacjach.

Jedne kraje inwestują w nowoczesny sprzęt, inne wykorzystują dyplomację, a wysyłają jedynie symboliczne kontyngenty żołnierzy. Nawet bogata Francja posłała do Afganistanu kontyngent mniej liczny niż polski. Nasi wschodnioeuropejscy sąsiedzi wyekspediowali od kilkudziesięciu do 200 żołnierzy, a my 1100.
Nie znam państw NATO, które nie potwierdzałyby swojej pozycji w Sojuszu udziałem w operacji w Afganistanie. Nawet Niemcy, które są sceptycznie nastawione do uczestnictwa w operacjach, mają tam swój kontyngent, wysłały sześć samolotów bojowych Tornado z obsługą. Aktywnością wyłącznie dyplomatyczną niewiele się tutaj wskóra.

Operacja w Iraku rozpoczęła się w 2003 roku. W ostatnich miesiącach sytuacja wymknęła się spod kontroli, np. w Diwaniji niemal codziennie dochodziło do zamachów. Wygląda na to, że będzie to operacja bez końca, potrwać może nawet 10 lat. Czy warto w tej sytuacji tak głęboko angażować się w Afganistanie?
Jest to jedna z nielicznych decyzji prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego i rządu Leszka Millera, którą w pełni popieram i rozumiem, bo wojsko polskie dzięki misji irackiej nabiera niezbędnego doświadczenia.

Zapytam jeszcze raz: skoro misja w Iraku się przedłuża, czy warto angażować się w Afganistanie?
Może pani zapytać, ile to kosztuje. Czy my jesteśmy w stanie to wytrzymać.

Ja pytam, czy warto?
Tak, warto. Możliwość zniszczenia w zarodku niebezpieczeństwa dla całej Europy jest ceną, którą warto zapłacić.

A teraz kwestia tego, czy nas na to stać. Transport, zarówno strategiczny, jak i zwykły, codzienny transport w bazach fundują nam Amerykanie...
Nie fundują, po prostu mają większe możliwości logistyczne niż nasze. I do tego się zobowiązali.

Do czego zmierzam: ta operacja pokazuje, że transportu strategicznego nie jesteśmy w stanie sami sfinansować, na razie nie możemy też zapewnić sobie transportu w rejonie misji - na gwałt dokupujemy sprzęt. Jest pan pewien, że nas na tę operację stać?

Stać. Misja jest sprawdzianem dla wojska. Najważniejsze jest przygotowanie żołnierzy do realnego pola walki. My nie mamy celów strategicznych na świecie, mamy cele operacyjne w pewnej odległości od Polski. Podobne pytanie można było postawić na początku lat 90., kiedy wysyłaliśmy jednostkę specjalną GROM na Haiti. Też nie mieliśmy samolotów, żeby ją przerzucić.

No i niewiele się pod tym względem zmieniło. Jaki jest koszt tej misji?
Wydatki zaplanowane w budżecie MON na udział w tej misji wynoszą ok. 300 mln zł. Z tego ok. 170 mln zł na wydatki bieżące, a 130 mln zł na zakup sprzętu i wyposażenia żołnierzy. Ale misja przyniesie zysk dla polskiego wojska. Mam filozofię, która nie musi się podobać części Polaków: wojsko nie jest od tego, żeby siedziało w koszarach.

Chcemy zmienić jego ducha, ma być przygotowane do walki. Po 1989 roku nie mówiono o wojsku realnym, nawet twierdzono, że jest niepotrzebne - jeszcze pod koniec lat 90. pojawiały się opinie, że skoro jesteśmy w NATO, mamy wstąpić do Unii Europejskiej, wystarczy nam batalion reprezentacyjny. Uważam, że jeśli obrona Rzeczypospolitej ma być realna, to musimy mieć realne wojsko. Koszty to dla mnie elementy dodatkowe, aczkolwiek trzeba umieć liczyć pieniądze.