Piotr Mularczyk z białostockiej spółdzielni Słoneczny Stok za 66-metrowe mieszkanie płaci prawie 600 zł miesięcznie. W tym samym mieście za podobny metraż w budynku zarządzanym przez wspólnotę miesięczna opłata wynosi 320 zł. Mularczyk wielokrotnie próbował dowiedzieć się, skąd ta różnica, ale w administracji osiedla zawsze mówiono mu, że taniej się nie da.
Podobny argument od lat słyszą mieszkańcy osiedla Młodych w Poznaniu, Nowego Miasta w Rzeszowie czy warszawskiej spółdzielni Praga. Tymczasem z e-maili, telefonów i listów, które w ciągu kilku ostatnich dni napłynęły do naszej redakcji po poniedziałkowym tekście o rewolucyjnych zmianach w sposobie zarządzania spółdzielniami wynika, że część pieniędzy z opłat, które wpłacają mieszkańcy, jest wyrzucana w błoto.
Przerost zatrudnienia w administracjach czy ustawianie przetargów to codzienność w polskich spółdzielniach. Na przykład w Słonecznym Stoku zarząd, nie wiadomo dlaczego, do ocieplania budynków wybrał firmę, która zażyczyła sobie 160 zł za metr kwadratowy, podczas gdy średnia na rynku nie przekracza 100 zł. Z kolei w warszawskiej spółdzielni Arbuzowa zarząd zadecydował o zmianie liczników ciepła na kaloryferach – choć te zamontowane kilka lat temu są jeszcze w doskonałym stanie. – To będzie nas kosztowało ok. 400 tys. zł – mówi Andrzej Małkiewicz, który od lat walczy z zarządem spółdzielni o prawo do współdecydowania w najważniejszych dla mieszkańców kwestiach.
Podobną walkę z wiatrakami toczy Zofia Rutkiewicz z białostockiej spółdzielni Wielkoblokowa, która uniemożliwia lokatorom wykup mieszkań i uniezależnienie się od zarządu spółdzielni.
Choć na konta największych spółdzielni skupiających po 30 – 50 tys. członków co miesiąc wpływa po kilkanaście milionów złotych z opłat od mieszkańców, to wiele bloków wymaga remontów, a czystość klatek schodowych czy wind pozostawia wiele do życzenia.
W tej sytuacji szokują wynagrodzenia zarządu. W rzeszowskiej spółdzielni Nowe Miasto prezes dostaje 21 tys. zł miesięcznie, a w radzyńskiej spółdzielni mieszkaniowej nawet członkowie zarządu, którzy nie mają prawa jazdy, pobierają ryczałty samochodowe, które wystarczyłyby na opłacenie czynszu za 50-metrowe mieszkanie.
Według Łukasza Zbonikowskiego, posła PiS z sejmowej komisji infrastruktury, podobne nieprawidłowości występują w ponad połowie z działających 3,5 tys. polskich spółdzielni.
Nic dziwnego, że wielu mieszkańców z nadzieją czeka na nowelizację ustawy, która umożliwi im przekształcenie się we wspólnoty mieszkaniowe i wyzwolenie spod władzy prezesów. Z wyliczeń Piotra Boratyńskiego, który ma prywatną firmę administrującą w Białymstoku, wynika, że koszty zarządzania budynkami w największych spółdzielniach mogą spaść nawet o połowę. A to oznacza, że średnia miesięczna opłata za mieszkanie zmniejszy się o 50 – 100 zł.
PRAWO
Prezesi stracą monopol
Nowelizacja ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych, którą podczas tego posiedzenia zajmuje się Sejm, zakłada, że gdy w nieruchomości należącej do spółdzielni zostanie ustanowiona choćby jedna odrębna własność, to automatycznie powstanie wspólnota mieszkaniowa. Jej członkami będą właściciele wszystkich spółdzielczych mieszkań, ale prawo głosu na walnym zebraniu wspólnoty będzie miała również spółdzielnia. W takich blokach zarząd będzie mógł do administrowania wybrać niezależną firmę administrującą.