Cztery i pół miliona. O taką liczbę zmniejszy się liczba ludności Polski do 2050 r. – prognozował Główny Urząd Statystyczny w 2014 r. Wzrastać ma zarówno liczba, jak i odsetek osób w wieku 60 lat i więcej. Skutki starzenia się społeczeństwa odczuje nie tylko gospodarka. Ten proces zmieni także politykę i samą demokrację.
Król jest nagi, a statystyki nieubłagane. W krajach Zachodu, w Polsce także, ludzie żyją coraz dłużej i mają coraz mniej dzieci. Efekt jest oczywisty – starzenie się społeczeństw. O czym często się przypomina w kontekście wysokości emerytur, bo zmniejsza się liczba pracowników odprowadzających składki, a zwiększa tych, którzy świadczenia pobierają. Albo zauważa się z ubolewaniem, że brakuje lekarzy geriatrów. A więc podchodzi do sprawy, albo przyjmując punkt widzenia seniorów, albo skupiając się na tym, jak demografia przekłada się na gospodarkę. Znacznie mniej mówi się natomiast o tym, jak zmiana struktury społecznej wpłynie na wybory i politykę. Bo w demokracji głos decydujący mają przecież ci, których jest więcej.
Wyborcy mają swoje lata
W ostatnich wyborach w USA według ośrodka badawczego Center for Information & Research on Civic Learning and Engagement (CIRCLE) w grupie wiekowej między 18. a 29. rokiem życia na Hillary Clinton głosowało 55 proc. badanych. Na Donalda Trumpa tylko 37 proc. Z kolei wśród wyborców powyżej 65. roku życia Trump wygrał w stosunku 53 do 45. Jeszcze bardziej różnica między wyborami starszych i młodych była widoczna w Wielkiej Brytanii podczas referendum w kwestii opuszczenia Unii Europejskiej. Portal YouGov opublikował sondaż, z którego wynikało, że siedmiu na dziesięciu Brytyjczyków w wieku od 18 do 24 lat głosowało przeciwko brexitowi. Z kolei wśród Wyspiarzy powyżej 65. roku życia te proporcje były prawie dokładnie odwrotne. Tak swoje spojrzenie na sprawę referendum opisywał magazynowi „Time” 19-latek Gus Sharpe: – Dla ludzi w moim wieku to oczywiste. Zostajemy. Unijny paszport pozwala bez problemu pracować we wszystkich 28 krajach Wspólnoty. To niesamowicie cenne. Moje pokolenie ma w przypadku wyjścia najwięcej do stracenia.
Taka różnica w podejściu wyborców ze względu na wiek jest widoczna nie tylko u Anglosasów. Bez trudu można ją także zauważyć nad Wisłą. W wyborach parlamentarnych w 2015 r., kiedy to zdecydowanie zwyciężyło Prawo i Sprawiedliwość, partia wygrała we wszystkich grupach wiekowych. Jak wynika z sondażu Ipsos, wśród najmłodszych wyborców (w wieku 18–29 lat) na PiS zagłosowało 26,6 proc. wyborców. Drugie miejsce zajął Kukiz’15 (20,6 proc.). Jeśli spojrzymy na najstarszych, to wśród wyborców mających 60 lat i więcej na PiS głosował już nie co czwarty, ale co drugi Polak. Ciekawostką jest to, że wśród nich ugrupowanie Pawła Kukiza dostało nie 20, a zaledwie 2 proc. poparcia. To bardzo jasno pokazuje stosunek do radykalnych zmian wśród wyborców starszych i wyborców młodszych.
– Bardzo trudno jest stwierdzić, czyj głos jest w wyborach przesądzający. Jeśli na PiS zagłosowało ileś milionów ludzi, to nie można powiedzieć, że głos młodych osób jest mniej ważny niż starych. Ale i w przypadku USA, i Wielkiej Brytanii młodzi mogli poczuć, że o ich losie decydowali nie oni sami. Brexit jest nawet bardziej znaczący, bo jeśli faktycznie Wielka Brytania wyjdzie z UE, to będzie to miało konsekwencje odczuwalne nie przez pojedyncze lata, jak w przypadku wyborów, a przez dziesięciolecia – mówi prof. Rafał Matyja z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
– Każde wybory są inne, różnią się ze względu na aktualną temperaturę politycznego sporu i kampanię wyborczą. Ale na pewno można zauważyć dwie tendencje. Po pierwsze, ludzie starsi w wyborach uczestniczą. Z młodymi jest różnie. Jeśli mają wybór, którym im odpowiada, jak np. Kukiz czy Palikot, to na nich głosują. Jeśli nie, to nie idą głosować – wyjaśnia prof. Alicja Stępień-Kuczyńska z Uniwersytetu Łódzkiego, która zajmuje się badaniem procesu wyborczego. – Po drugie, ludzie starsi to elektorat bardziej konserwatywny i stabilny. Głosuje na te same partie. Ludzie młodzi są niezdecydowani. Na przykład w ostatnich wyborach prezydenckich mieliśmy dużą aktywność młodych, którzy w przeważającej części głosowali na Pawła Kukiza – wyjaśnia politolog.
Te trzy przykłady jasno pokazują, że w ostatnim czasie na szeroko rozumianym Zachodzie wyniki wyborów rozstrzygane są po myśli starszych wyborców, a nie młodych. I biorąc pod uwagę, że społeczeństwa będą coraz starsze, to zjawisko będzie przybierać na sile.
Co więcej, także politycy, może nieco podskórnie, wyczuwają nadchodzącą zmianę. A przesunięcie środka ciężkości wśród decydentów rozstrzyga o tym, w jaki sposób walczy się o ich głosy. To do tych, którzy pamiętają więcej, symbolicznie odwoływał się również Donald Trump. Jego hasło wyborcze na czapeczce bejsbolowej brzmiało „Make America Great Again” – „Uczyńmy Ameryką znów wielką”. Abstrahując zupełnie od tego, co się dzieje za Atlantykiem, jest to odwoływanie się do innych czasów. Jedni złośliwie powiedzą, że do czasów, gdy w większości stanów dominowali biali protestanci, inni, że do czasów, gdy dzięki pracy można było się utrzymać, a pojęcie „working poor” było używane znacznie rzadziej. Trudno przewidzieć, w którą stronę Trump poprowadzi Amerykę. Wiadomo jednak, że ten kierunek w dużej mierze ludzie wybrali siwowłosi i łysiejący, a nie ci mający bujne afro czy codziennie golący się na łyso z powodu obowiązującej mody.
Polityka zgeriatryzowana
Jedną z konsekwencji takiego stanu rzeczy jest zmiana horyzontu czasowego wyborcy wrzucającego swój głos do urny. Przyjmując, że większość z nas podejmuje decyzje w oparciu o własne doświadczenia życiowe, nietrudno się domyślić, że zupełnie inny punkt odniesienia będzie miała osoba w wieku 67 lat, a inne ktoś, kto dopiero od niedawna może legalnie kupować alkohol. Inaczej świat widzi osoba, która nigdy nie żyła w świecie bez internetu, nie pamięta ośmioklasowej szkoły podstawowej (gimnazjum jest przecież „od zawsze”), inaczej ktoś, kto wymieniał makulaturę na papier toaletowy i oglądał radzieckie bombowce stacjonujące w Legnicy.
Jest też drugi koniec tego kija. Nie tylko przeszłość jest dla takiego wyborcy bardziej istotnym punktem odniesienia, ale również mniej jest on zainteresowany przyszłością. Dzisiejszego 60-latka stosunkowo mało obchodzi, co się wydarzy za lat 40. Nawet jeśli mówi, że dobro dzieci leży mu na sercu i bardzo się martwi o losy naszej planety. Z kolei dzisiejszego 20-latka powinno to interesować znacznie bardziej, bo to on będzie wtedy pił warzone dzisiaj piwo.
Tak wyjaśniał to zjawisko ekonomista Bartosz Michalski, obecnie doktor habilitowany na Uniwersytecie Wrocławskim, w pracy „Wyzwania demograficzne z perspektywy problemu międzynarodowej konkurencyjności gospodarki”: Liczebny wzrost starszych pokoleń znajdzie swoje przełożenie także na wybory polityczne. Z perspektywy interesów młodszych generacji, jak i budowy konkurencyjnej gospodarki, tendencja ta może być interpretowana w kategoriach niedoskonałości mechanizmów demokratycznych, pomimo politycznie poprawnego zapewniania, iż decyzje te podejmowane będą z poszanowaniem interesów różnych mniejszości. Geriatryzacja życia politycznego (...) to problem bardzo realny. Starsi wyborcy, popierając w wyborach polityków obiecujących im szereg udogodnień, mogą dążyć do poprawy jakości swojego życia kosztem młodszych i przyszłych pokoleń – tłumaczył naukowiec.
Idąc tym tropem, można sobie wyobrazić sytuację, że za 30 lat zdecydowana większość społeczeństwa to ludzie starzy, a ktoś, kto ma 40 lat, jest uznawany za młodzieniaszka. I tutaj nasuwa się pytanie, na ile demokracja poradzi sobie z takim zjawiskiem, czy tak jak obecnie gwarantujemy miejsce w parlamencie mniejszości niemieckiej, to tak samo w przyszłości trzeba będzie stworzyć obowiązkowe miejsca dla „przedstawicieli młodych”, tak aby ich głos nie przestał być słyszalny?
– Tak daleko bym nie szedł. Młodzi będą może mniejszą grupą, ale z definicji mają więcej energii i jestem przekonany, że będą potrafili zadbać o siebie. Ale demokracja to gra pewnych grup interesu. Jeśli tych starszych wyborców będzie więcej i politycy będą wiedzieć, że to od ich poparcia zależy wygrana w wyborach, będą się starali ich lepiej obsługiwać. Wpływ starszych na rzeczywistość będzie silniejszy. Można się spodziewać, że za naście lat w związku z taką zmianą społeczeństwa punkt ciężkości nie będzie leżał w programach typu 500+, a raczej w darmowych lekach – przewiduje Norbert Maliszewski, profesor politologii na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Takie zachowanie można porównać do strategii niektórych menedżerów instytucji finansowych, o których głośno było po wybuchu kryzysu finansowego. Ich działania były nastawione tylko i wyłącznie na maksymalizację zysku w jak najbliższym czasie oraz odbiór premii rocznej. A to, co się miało wydarzyć w kolejnym roku, zupełnie ich nie interesowało. Podobny mechanizm może zadziałać w zachodnich demokracjach – zbyt wielu wyborców może przestać interesować dłuższa perspektywa budżetowa.
Długi niech spłacą młodzi
Jednym słowem wracamy do odświeżanego co jakiś czas hasła „życia na koszt naszych dzieci”. Abstrakcyjne dziś liczby dotyczące wzrostu naszego długu publicznego w przyszłości zmienią się w konkretne pieniądze, które trzeba będzie oddać. Jak na razie nie wiadomo ani kto, ani kiedy. To zależy od tego, gdzie leży próg bólu w kategoriach zadłużania się, jaka jest nasza wiarygodność. Jest powszechne wyobrażenie, że Stany Zjednoczone jako mocarstwo polityczne i ekonomiczne nie mogą upaść. Ameryka może drukować dolary, bo większość ludzi tak uważa. Z kolei w Unii Europejskiej za bezpieczny próg zadłużenia przyjmuje się 60 proc. PKB. Ale to nic nie znaczy, to tylko kwestia umowy. W wielu krajach ten poziom jest znacznie przekroczony, a one i tak funkcjonują – wyjaśnia Bartosz Michalski.
Niestety, kwestia długu publicznego niespecjalnie ludzi porywa. Podobnie jak obniżanie czy podwyższanie wieku emerytalnego. A skutki dla różnych grup wiekowych będą diametralnie inne. Dla przypomnienia starszym z demencją i młodszym, którzy się tą kwestią po prostu nie interesują: w 2012 r. rząd Donalda Tuska praktycznie bez żadnych konsultacji społecznych podniósł wiek emerytalny do 67. roku życia. Teraz, również bez większych konsultacji, za to – wydaje się – że ze znacznie większym poparciem społecznym, rząd Beaty Szydło chce ten wiek emerytalny obniżyć. Już w przyszłym roku budżet będzie to kosztować kilka miliardów złotych, ale jeszcze poważniejsze skutki tej decyzji zaczną być bardziej odczuwalne za kilkanaście lat. Ci, którzy odejdą na emeryturę w latach najbliższych, przejdą to dosyć łagodnie. Ich świadczenia będą niższe, ale system będzie działał. Za to ci nieszczęśliwcy, którzy mają dziś po 20 czy 30 lat, na państwową emeryturę nie powinni liczyć. Przyznał to nawet wicepremier obecnego rządu Jarosław Gowin, który, co ciekawe, w ławach rządowych zasiadał zarówno w momencie podwyższania, jak i obniżania cezury wiekowej uprawniającej do emerytury. Symptomatyczne jest to, że praktycznie cała dyskusja w temacie emerytur obraca się wokół tego, że będą one coraz niższe i nie będzie kto miał pracować, by system utrzymać. Tego, że za 30–40 lat system emerytalny w dzisiejszej formie będzie jakimś niedziałającym reliktem przeszłości, niewielu zdaje się zauważać, a jeszcze mniej o tym mówi głośno. Dyskutujemy o tym, że w kwestii emerytur za 10 lat będzie gorzej niż dziś, ale już nie o tym, że za 30 lat będzie zupełnie beznadziejnie. Martwimy się, że nie będzie miał nas kto utrzymywać, a nie losem tego – w domyśle – utrzymującego.
Zadłużenie, które będzie się powiększało, by pokryć rosnące wydatki na zaspokojenie potrzeb leciwych wyborców – to jedno. A co z polityką gospodarczą państwa prowadzoną pod dyktando starszych? Rozstrzygnięcia te będą się cechować raczej niskim potencjałem ryzyka gospodarczego, co może się negatywnie przełożyć na perspektywy wzrostu, a tym samym spotęgować frustrację młodszych wyborców – pisze Bartosz Michalski. – Można sobie wyobrazić, że przez takie podejście ucierpią choćby publiczne wydatki na innowacje, które mogą przynieść wymierne efekty albo nie. Pewności nie ma, jest ryzyko, ale potencjalne korzyści również wielkie – wyjaśnia ekonomista.
O ile więc obecnie rząd przez wszystkie przypadki odmienia słowa „innowacyjność” i „rozwój”, o tyle za kilkadziesiąt lat może się to zupełnie zmienić. Zakładając zupełnie czarne scenariusze, można np. przewidywać, że edukacja na wyższym etapie stanie się płatna – w końcu to dotyczy w zdecydowanej mierze 20-latków, a nie 60-latków. Argument oczywisty jest pod ręką: w innych krajach przecież też się płaci.
Walka pokoleń
Choć dziś w polskiej debacie publicznej najgorętszy spór toczy się pomiędzy PiS-em i anty-PiS-em, to w przyszłości znacznie poważniejsze konsekwencje będzie miało to, jak rozstrzygnie się konflikt młodzi – starzy. Czy młody wyborca będzie miał jednak szansę przekonać tego wiekowego do swoich racji? Jak będzie wyglądała ta dyskusja pod dyktando demografii?
Weźmy kolejny punkt zapalny, jakim jest regulacja rynku pracy, czyli debata o umowach śmieciowych. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w ten sposób zatrudnionych jest ponad milion Polaków. Najczęściej są to ludzie młodzi. Z wiekiem odsetek zatrudnionych na umowę o pracę systematycznie rośnie (ponad 97 proc. pracujących wśród ludzi w wieku 45–59 lat), by znowu spadać u tych, którzy mają już uprawnienia emerytalne. Ale nawet oni pracują znacznie rzadziej na śmieciówkach niż najmłodsi. Wytłumaczenie jest dosyć oczywiste: starsi ludzie mieli więcej czasu, by się dorobić, i to oni zatrudniają zazwyczaj tych młodszych, których kwalifikacje często pozostawiają jeszcze wiele do życzenia. To naturalne i trudno dopatrywać się w tym czegoś złego. Jednak nie zmienia to faktu, że interesy tych starszych i młodszych różnią się w tej materii, tak jak interesy pracodawców i pracobiorców. Jedni chcą płacić jak najmniej, drudzy zarabiać jak najwięcej. Tak zawsze było i zapewne długo jeszcze będzie. Dlatego to konflikt na linii starzy – młodzi będzie się tylko zaogniać.
Problemem, który będzie nabrzmiewać, jest to, że w Polsce nie potrafimy stworzyć narzędzia rozmowy między pokoleniami, miejsca spotkania. W zdecydowanej większości młodzi rozmawiają z młodymi, a starzy ze starymi. Znowu: to jest jak najbardziej naturalne. Różnica polega na tym, że przez wieki żyliśmy w kulturze postfiguratywnej, czyli – jak definiowała to kulturoznawczyni Margaret Mead – w takiej, gdzie młodzi uczą się od starych. Zatem, chcąc nie chcąc, sytuacja młodych do tych rozmów przymuszała. Dzisiaj coraz więcej przesłanek przemawia za tym, że kultura jest prefiguratywna, czyli to młodzi uczą starych. Jak wejść do internetu, założyć w sieci konto bankowe czy nawet które kijki wybrać do tego, by uprawiać nordic walking. A wydaje się, że jeśli to ludzie starsi muszą przyznać, że czegoś nie wiedzą i zwrócić się o radę do swoich dzieci, to taka sytuacja znacznie częściej jest psychologicznie trudniejsza. I rozmów jest jeszcze mniej.
Dobrym przykładem braku międzypokoleniowej wymiany myśli są paradoksalnie partie polityczne, czyli organizacje, gdzie z definicji debata powinna być ożywiona i dotyczyć wszystkiego i wszystkich. – W polityce pokolenie, które przyszło po Geremku i Mazowieckim, okopało się i nie chce odejść. Proszę spojrzeć na ten rząd: on już teraz jest najstarszy po 1989 r., a rządzi ledwie rok. Naszym problemem jest brak zastępowalności pokoleń – dzisiaj w Sejmie nie ma interesujących 40-latków. To w dużej mierze wynika z tego, że mamy partie wodzowskie. To organizacje, gdzie się nie rozmawia, tylko przytakuje. A brak przygotowanych do rządzenia elit odbije nam się czkawką za kilka-kilkanaście lat – przewiduje politolog Rafał Matyja. Pewien powiew młodości wprowadziły w Sejmie Kukiz’15 oraz Nowoczesna, ale na razie rola tych ugrupowań jest marginalna, a prawdopodobieństwo tego, że będą efemerydami niczym Ruch Palikota, dosyć duże. – Czy jest szansa jakiejś poprawy, wprowadzenia w partiach dyskursu młodszych i starszych? Nie wiem, jak to można zrobić, jestem pesymistą. Albo się włącza różne pokolenia do dyskusji i wtedy jest nadzieja na negocjacje, albo się je wyłącza. W zachodniej polityce jest mechanizm rozmowy wewnątrzpartyjnej – u nas on nie działa – stwierdza Matyja.
Dotychczas na świecie raczej nie funkcjonują partie, które by formowały swój program pod kątem wieku członków, których reprezentują. W Polsce głośno było swego czasu o Krajowej Partii Emerytów i Rencistów, ale nie odniosła ona większych sukcesów. Z kolei młodzi do ugrupowań politycznych nie garną się zupełnie, ale podczas protestów przeciwko ACTA, czyli mocno upraszczając przeciwko większej kontroli w internecie, pokazali, że jako grupa mogą działać razem. Tam starszych nie było.
Do tej pory nie doświadczyliśmy bezpośredniej konfrontacji tych, którzy są młodzi, nie mają zasobów, za to mało szans na sukces, z tymi, którzy są starzy i na świat patrzą przez pryzmat tego, co już mają. Znacznie bardziej realny jest podział: establishment i cała reszta. Ale to nie znaczy, że niektórzy z nas nie dożyją czasów, gdy te linie konfliktów się zmienią i rzeczy dotychczas ignorowane uderzą w nas ze zdwojoną siłą. Czasów, gdy frustracje młodych ludzi wybuchną, a rewolta studencka z 1968 r. związana z żądaniem zmian kulturowych doczeka się następców żądających zmian w całym systemie społeczno-gospodarczym. A wtedy określenie stary/młody może zyskać tak negatywne konotacje jak dziś w niektórych środowiskach peowiec/pisowiec.
Geriatryzacja życia politycznego to problem bardzo realny. Starsi wyborcy, popierając w wyborach polityków obiecujących im wiele udogodnień, mogą dążyć do poprawy jakości swojego życia kosztem młodszych i przyszłych pokoleń.