Proboszcz bazyliki Mariackiej w Krakowie za utrzymanie ciepła w ciągu całej zimy wydaje od 100 do 150 tys. złotych. W innych parafiach rachunki wynoszą kilkadziesiąt tysięcy. By podnieść temperaturę, księża instalują w kościołach nowoczesne piece, dmuchawy, izolują pomieszczenia styropianem włożonym między cegły.

Reklama

Krakowianie dobrze wiedzą, w których kościołach nie żałuje się na ogrzewanie. Tam też zimą przychodzą się modlić. Gdy tylko temperatura spadnie poniżej zera, wierni przenoszą się do tych kościołów, gdzie jest cieplej. Proboszczowie, by nie tracić wiernych, muszą się nieźle nagłowić, skąd wziąć pieniądze, by ich parafianie nie marzli. Z problemem borykają się sami, nie dostają na ten cel żadnych środków z kurii.

"Weszłam pomodlić się do kościoła na Kazimierzu i w ciągu kilku minut dosłownie skostniałam" - opowiada "Gazecie Krakowskiej" Agata Rojkowska z Podgórza. "Poszłam więc do Mariackiego, bo wiem, że tam jest ciepło" - dodaje. Nic dziwnego - świątynia jest solidnie zabezpieczona przed zimnem, a proboszcz-infułat nie oszczędza na grzaniu. Temperaturę podnoszą kurtyny z dmuchawami z ciepłym powietrzem przy drzwiach (każda kosztuje 7-10 tys. złotych) i nowoczesne elektryczne piece. "Są bezpieczne dla zabytków, ale droższe niż ogrzewanie gazowe" - przyznaje ksiądz Bronisław Fidelus.

Prawda jest taka, że grzać się opłaca. Większa liczba osób podczas mszy to automatycznie wyższa ofiara. A to jedyne źródło, z którego finansuje się ciepło w kościołach. Rachunki pochłaniają 80 proc. dochodów z tacy.