Te obrazy pamiętają wszyscy: zimny, grudniowy pejzaż, droga biegnąca przez pola i dźwig podnoszący z przydrożnego bajora pokiereszowany radiowóz. A w środku auta - ubrudzone mułem ciała dwójki martwych policjantów: Justyny Zawadki i Tomasza Twardo. Zginęli na służbie, ale wykonując niezgodne z regulaminem polecenie. Ich przełożony Waldemar P., komendant komisariatu kolejowego na dworcu Warszawa Centralna, kazał im po imprezie andrzejkowej w nocy z 1 na 2 grudnia odwieźć do domu w Siedlcach Tomasza S., wówczas wysokiego urzędnika MSWiA, a przy tym swojego dobrego znajomego. Policjanci, wracając z Siedlec, wpadli w poślizg i wjechali do wypełnionego wodą rowu. Utopili się we wraku.

Reklama

Tomasz S. i Waldemar P. zostali oskarżeni o przekroczenie i niedopełnienie obowiązków, za co grozi kara do trzech lat więzienia. Do procesu może jednak nie dojść - obaj oskarżeni niemal w rocznicę śmierci policjantów złożyli wnioski o umorzenie postępowanie ze względu na niepopełnienie przestępstwa. Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście dziś rozpatrzy go na niejawnym posiedzeniu.

"Podstawowy problem polega na niekonsekwencji prokuratury i braku jednoznacznego wykazania związku przyczynowo-skutkowego między wypadkiem a decyzjami, jakie zostały podjęte. Mój klient nie jest oskarżony o nieumyślne spowodowanie śmierci, tylko o przekroczenie uprawnień. A czegoś takiego moim zdaniem tu nie było" - tłumaczy Andrzej Urbański, adwokat byłego urzędnika Tomasza S.

Ale proceder używania radiowozów do odwożenia rozmaitych znajomych zwany w policji blue taxi jest całkowicie bezprawny. Twardo i Zawadka nigdy nie powinni zostać wysłani z taką misją. Zostali odciągnięci od swoich służbowych zadań na dworcu, radiowóz wysłano wbrew procedurom: nie powiadomiono dyżurnego, nie dopełniono formalności z opisaniem trasy.

Reklama

"Wiem, że sprawa dotyczy wielkiej tragedii i w żaden sposób nie chcę jej umniejszać. Wykorzystuję jedynie dopuszczalną instytucję procesową, jaką jest właśnie wniosek o umorzenie postępowania. Uważam, że przestępstwo, a więc przekroczenie uprawnień służbowych, o które jest oskarżony mój klient, po prostu nie miało miejsca" - przekonuje mecenas Urbański.

W czerwcu tego roku, kiedy prokuratura skierowała do sądu akt oskarżenia, były komendant Waldemar P. nie kwestionował swojej winy. "Czuję się moralnie odpowiedzialny za śmierć tych ludzi. Zamierzam ponieść wszelkie konsekwencje" - mówił w rozmowie z DZIENNIKIEM. Nieoficjalnie wiadomo, że w czasie przesłuchań P. wziął całą winę na siebie. Za to Tomasz S. nigdy się nie przyznał. I chociaż kurs "blue taxi” do Siedlec na chwilę przystopował jego karierę (odszedł ze stanowiska szefa departamentu bezpieczeństwa publicznego MSWiA), to dostał się do elitarnej Służby Wywiadu Wojskowego - co ujawnił DZIENNIK we wrześniu tego roku.

Moja córeczka boi się, że zginę tak jak jej tata

Reklama

KATARZYNA ŚWIERCZYŃSKA: Obrońcy Waldemara P. i Tomasza S. chcą umorzenia postępowania. Jeśli sąd uwzględni wniosek, ich proces w ogóle się nie odbędzie.
KATARZYNA TWARDO*: Nie mam słów... Nie wiem, co mam myśleć. Oni uważają, że są niewinni?! Że nic się nie stało?! To może takie odwożenie i wykorzystywanie policjantów było na porządku dziennym, skoro ich zdaniem nikt nie popełnił przestępstwa? W czym jest problem? Że Tomasza S. nie było w samochodzie, kiedy doszło do wypadku? Ja coraz bardziej boję się, że nie będzie żadnego procesu. A nawet jeśli, to dostaną dwa lata w zawieszeniu... Co to za kara? Na szczęście jestem osobą wierzącą i jestem przekonana, że tam na górze każdy z nich zostanie rozliczony.

Tomasz S. i Waldemar P. odezwali się do pani przez ten rok?
P. nigdy. A Tomasz S. napisał do mnie list. Taki sam dostali rodzice Justyny Zawadki.

List z przeprosinami?
Z wyrazami wdzięczności od jego rodziny za to, że mój mąż odwiózł go do domu. Nie było w nim słowa przepraszam.

Adwokat S. powtarza, że jego klient poczuwa się do moralnej odpowiedzialności za to, co się stało.
Gdyby tak było, odezwałby się do mnie. Nie wysyłałby listu, tylko przyszedł.

Po wypadku było mnóstwo zapewnień o pomocy dla rodzin policjantów...
Jak każda wdowa po policjancie otrzymuję rentę, cały czas mam kontakt z Fundacją Pomocy Wdowom i Sierotom po Poległych Policjantach. Dostałam też pieniądze, jakie zebrali dla nas koledzy i koleżanki Justyny i Tomka.

Czy MSWiA również pani pomogło?
Nie. Dzwonili tylko raz. W grudniu zeszłego roku. Przywieźli choinkę i prezent dla Weroniki, mojej córki, na święta.

Od tragedii minął rok. Jak wygląda teraz pani życie?
Moje życie? (cisza) Wewnątrz jestem wrakiem człowieka. Żyję tylko dla córki. Wszystkie plany, jakie miałam kiedyś, wraz ze śmiercią męża się skończyły. Czteroletnia córeczka cały czas pyta, czy jeszcze kiedyś zobaczy tatę. Pyta, dlaczego to tatuś zginął, a nie inny pan. Na ulicy zaczepia policjantów, wystarczy, że przejdzie obok mężczyzna, który przypomina Tomka - ona od razu to zauważa. Od września chodzi do przedszkola, ale ja muszę tam być razem z nią...

Jak to?
Nie mogę jej zostawić nawet na chwilę. Boi się, że tak jak tata wyjdę i już nie wrócę. Oczywiście jest pod opieką psychologa i razem z wychowawczynią pracujemy nad tym, żebym mogła ją zostawiać.

2 grudnia minęła rocznica tragedii. Jak ją obchodziliście?
(długa cisza) W nocy pojechaliśmy na miejsce wypadku. W niedzielę była msza za Justynę i Tomka.

*Katarzyna Twardo, wdowa po Tomaszu Twardo