p

Cezary Michalski: Do czego używała Brzozowskiego polska lewica i do czego jest on potrzebny "Krytyce Politycznej", jeśli wznawia jego książki, a nawet bierze go sobie za patrona?

Sławomir Sierakowski*: Przychodzą mi oczywiście do głowy wszystkie sytuacje od wydarzeń 1905 roku, Krakowa i Zakopanego, poprzez międzywojnie, aż po rewizjonistów i pokolenie komandosów. Brzozowskim inspirowało się każde pokolenie polskiej lewicy. Brzozowski wszedł w marksizm - tak jak właściwie w każdą inną teorię - od razu jako dysydent, więc wszyscy ci, którzy mieli podobny problem bycia wewnętrznymi krytykami, czyli heretykami doktryny, musieli się do niego odwoływać. Przypomnijmy też, że Brzozowskiego używano - także po lewej stronie - na sposób bardziej osobisty. Dużo łatwiej było bronić siebie, własnej biografii Brzozowskim, niż pisać o sobie wprost. Nawiązywali więc do niego ci wszyscy, którzy mieli problem z byciem postrzeganymi jako zdrajcy - czy to przez aktualną władzę, czy przez "patriotów" albo przez jakkolwiek rozumiany własny ideowy obóz. Miłosz pisząc "Człowieka wśród skorpionów" pisał w dużej mierze o sobie.

Ale was przecież nikt nie uważa za zdrajców, od początku byliście twardą lewicą.

SS:
Wydaje mi się, że nasze zainteresowanie Brzozowskim jest inne niż wszystkie znane nam z historii lewicy fale zainteresowania nim. My poznaliśmy Brzozowskiego już zintegrowanego (dzięki wysiłkom Mieczysława Sroki, który wyjaśnił większość tajemnic jego biografii oraz dzięki monografiom Andrzeja Walickiego i Andrzeja Mencwela, którzy spoili światopogląd Brzozowskiego w jedną całość), z którego życia albo dzieła nie musimy wybierać jakiegoś okresu i mówić, że ten jest najistotniejszy dla niego i dla nas, a inne dezawuować. Do Brzozowskiego doszliśmy zupełnie inną drogą. Na przykład dla nas istotniejsza okazała się jego kampania antymiriamowska niż antysienkiewiczowska, bo kampania antysienkiewiczowska i różne tropy wówczas przez Brzozowskiego stworzone stały się już dzisiaj w dużej mierze konserwatywne, zużyte i zrytualizowane. Dziś szanujący się nieprawicowy polski inteligent - z Adamem Michnikiem na czele - może walczyć z antysemityzmem prawicy, nacjonalizmem konserwatystów, ale zarazem bezrefleksyjnie pozostaje w tym narodowym kontenerze i reprodukuje jego istnienie w zbiorowej świadomości. Może pisać teksty w obronie narodowego interesu, Nicei, i nie jest w stanie choćby pomyśleć o nowym projekcie kosmopolitycznym. W Polsce w dużej mierze mamy dziś do czynienia z walką tradycyjnego nacjonalizmu z nacjonalizmem zmodernizowanym. I w tym sensie krytykowanie dzisiaj sienkiewiczowszczyzny jest dużo bardziej zachowawcze niż było za czasów Brzozowskiego. Natomiast kampania przeciw Miriamowi (Zenonowi Przesmyckiemu, redaktorowi ważnego wówczas pisma Chimera), czyli kampania walki z autarkią czystej sztuki, czystego estetyzmu, z argumentami zarzucającymi instrumentalizację sztuki każdemu bardziej całościowemu jej odczytaniu - jest dużo aktualniejsza dziś w Polsce, gdzie artysta ma być genialnym idiotą, człowiek nauki ma być neutralny politycznie (co zazwyczaj oznacza, że ma wyznawać panujące poglądy i siedzieć cicho), zaś człowieka polityki w pełni określa przynależność do jakiejś partii i brak pojęcia o czymkolwiek poza medialną bieżączką. Drugi moment dotyczy antyesencjalizmu (czy też antydeterminizmu) Brzozowskiego. Kiedy się zestawi jego prace z książką dla lewicy współczesnej fundamentalną, czyli Hegemonią i socjalistyczną strategią, to przecież ta książka oparta jest właściwie w całości na, z jednej strony, krytyce esencjalizmu, a z drugiej - krytyce tego, co jej autorzy, Ernesto Laclau i Chantal Mouffe nazywają jakobinizmem. Czyli opiera się na odrzuceniu zarówno naukowej, jak i rewolucyjnej pewności w urzeczywistnianiu lewicowego projektu. Tak dochodzimy do trzeciego momentu, być może najciekawszego. Bo skoro odrzucamy jako fałszywe i niebezpieczne te zewnętrzne gwarancje realizacji naszych ideałów, to zostaje nam... wiara. Czyli przywiązanie do arbitralnie podjętej decyzji opowiedzenia się po stronie pewnych idei. Tak właśnie zaczęła się przygoda Brzozowskiego z religią, a nasza z postsekularyzmem. Dla nas nie ma w tym religijnym zwrocie Brzozowskiego niczego niekonsekwentnego. Robiąc choćby ostatni numer Krytyki poświęcony spotkaniu lewicy z nowoczesną teologią chrześcijańską, odkrywaliśmy, do jakiego stopnia Brzozowski jest myślicielem nowoczesnym, jak można go łączyć z Badiou, Agambenem czy Zizkiem.

Ale w takim razie próba strawienia Brzozowskiego może się wam odbić czkawką, bo on akurat w narodowym kontenerze pozostaje. On trzepie Polaków po pysku, żeby stali się bardziej narodem historycznym - choćby trochę takim, jak Anglicy, Francuzi, Niemcy czy Rosjanie. Jak to połączycie z waszym wcześniejszym naiwnym luksemburgizmem, czyli przekonaniem, że tożsamość narodowa czy narodowe państwo to w czasach globalizacji już wyłącznie reakcyjne truchła?

SS:
Brzozowski był zawsze uniwersalistą, tyle że on ma tę świadomość - i tu jest heretykiem także w odniesieniu do uniwersalizmu - że ten uniwersalizm nie ma sensu, kiedy jest niezakorzeniony, naiwny, sentymentalny. Ale mówiąc zupełnie szczerze, z tym typem zakorzenienia uniwersalizmu Brzozowskiego - przede wszystkim narodowym - nam najłatwiej sobie poradzić, pokazując, że jest ono historycznie doraźne. I że dzisiaj Brzozowski szukałby prawdopodobnie innych zakorzenień dla swojego uniwersalizmu. Od nowych idei kosmopolitycznych (na przykład federacyjna Unia Europejska), przez odejście od makrohistorii w stronę mikrohistorii, aż po tropy obecne choćby w literaturze małych ojczyzn. Myślę, że napisałby wielki esej o Oldze Tokarczuk...

A jeśli zamiast popaść w zachwyt nad politycznie poprawnym sentymentalizmem małych ojczyzn, Brzozowski powiedziałby: Mamy wciąż jeszcze 60 procent narzędzi poprawy życia społecznego na poziomie państwa narodowego, a dopiero 40 procent na poziomie europejskim i globalnym, wobec tego używajmy obu tych typów narzędzi...?

SS:
Z takim postawieniem sprawy - w istocie nienacjonalistycznym - bym się absolutnie zgodził. Nowy kosmopolityzm oparty jest na krytyce naiwnego kosmopolityzmu oświeceniowego i jego fetyszów. Wydajemy Brzozowskiego, ale czujemy, że czeka nas także spotkanie z Mochnackim, z tradycją romantyczną... Mówisz o naszym odchodzeniu od naiwnego luksemburgizmu, ale dla nas to jest po prostu próba reaktywacji w tym kraju inteligencji zaangażowanej lewicowo, czyli wielkiej polskiej narodowej tradycji, której zawdzięczamy najciekawsze osiągnięcia polskiej kultury. Do Krytyki ludzie trafiają pod wpływem współczesnej myśli politycznej, bardzo często bez jakiegokolwiek poczucia konieczności zakorzeniania jej w Polsce, gdzie - jak sam wielokrotnie narzekałeś - bardzo słabo prowadzona jest intelektualna praca nad lokalizowaniem czy uwspółcześnianiem politycznych teorii. I w Krytyce fascynaci współczesnej filozofii dowiadują się o polskiej historii idei oraz tradycji inteligencji zaangażowanej, a z kolei miłośnicy Kuronia i historii opozycji antypeerelowskiej zaczynają wchodzić w świat współczesnych idei lewicowych. Energia do działania uwalnia się właśnie ze zderzenia tych dwóch pierwiastków. Dzięki temu nie jesteśmy naiwnymi polskimi kopiami zachodnich ruchów kontestatorskich, ani nostalgicznie zapatrzonymi wstecz epigonami wielkich mistrzów.

Kolejne pytanie kieruję do Macieja Urbanowskiego - zarówno jako historyka literatury, w którego opracowaniu (ze wstępem Marty Wyki) ukazał się właśnie Pamiętnik Brzozowskiego, ale też jako współpracownika prawicowych Arcanów, kogoś, kto nawet teksty krytycznoliterackie pisał z pozycji zaangażowanej, co przynajmniej dla mnie nie czyni go wcale gorszym literaturoznawcą. Kto poza lewicą w Polsce używał Brzozowskiego i do czego używała go prawica?

Maciej Urbanowski*:
Poza lewicą w Polsce Brzozowskiego używali chyba wszyscy, zwłaszcza do końca drugiej wojny światowej. Jest zresztą na ten temat książka Mariana Stępnia, gdzie dość skrupulatnie opisany został romans, jaki z autorem Legendy Młodej Polski mieli ludzie sanacji, endecy, ONR-owcy, ale też niezależni - jak Kołaczkowski czy Kazimierz Wyka spierający się znakomicie o Brzozowskiego z Frydem. Po 1945 roku do Brzozowskiego też wracali ludzie bardzo różni: Andrzej Stawar, Czesław Miłosz, Andrzej Mencwel, Andrzej Kijowski, Józef Czapski, Tomasz Burek, Marta Wyka, Andrzej Walicki, z młodszych Ryszard Nycz czy Andrzej Zawadzki... Ciągnę tę niekompletną przecież listę, żeby pokazać, iż wbrew retoryce odkrywania Brzozowskiego, autor Legendy - pomijając czasy stalinizmu, kiedy to uznano go za ideologicznego prekursora polskiego faszyzmu - był w Polsce obecny przede wszystkim w obiegu naukowym. Rzeczywiście w PRL były kłopoty z wydawaniem jego książek, ale akurat Płomienie wznowione przez Krytykę Polityczną miały kilka wydań po drugiej wojnie - inaczej niż Głosy wśród nocy, które wychodzą dziś po raz pierwszy od 1913 roku. W ostatnich latach ukazała się zresztą arcyciekawa krytyczna edycja Legendy Młodej Polski w opracowaniu Mencwela, przechodząc jednak bez większego echa. Ale rzeczywiście od lat 80. XX wieku przestano używać Brzozowskiego do uzasadniania własnych stanowisk ideowych. Nie był też Brzozowski wzorem pisania o współczesnej literaturze. Ostatnią taką próbą jego wykorzystania był chyba Świat nieprzedstawiony Kornhausera i Zagajewskiego, a potem Rozbiory Andrzeja Pawluczuka. Te ostatnie ostro krytykował Tomasz Burek jako karykaturę metody Brzozowskiego. Nie wiem, czy to krytyka słuszna, ale z pewnością sporo było w naszej literaturze rentierów odcinających wygodnie i raczej bezkarnie kupony od myśli autora Płomieni. Był Brzozowski i była brzozowszczyzna... Znamienny dla odwrotu od Brzozowskiego w latach 80. był znany tekst Zagajewskiego z Solidarności i samotności, przestrzegający młodych krytyków przed nakładaniem maski Brzozowskiego. Natomiast co do pytania o prawicowe lektury Brzozowskiego... Przy szerokim traktowaniu prawicowości, przyjmując istnienie w naszej tradycji różnych jej typów - choćby konserwatywnej i rewolucyjnej - możemy chyba mówić o dość intensywnej prawicowej lekturze dzieł Brzozowskiego, choć oczywiście różne tu będą oceny różnych jego książek. Czasem te oceny mogą zaskakiwać. Na przykład Zygmunt Wasilewski, krytyk związany z endecją, czytał Głosy wśród nocy jako potwierdzenie Myśli nowoczesnego Polaka Dmowskiego. Wśród prawicowych czytelników Brzozowskiego był Marian Zdziechowski, który poświęcił mu ciekawą, rozumiejącą książeczkę. Entuzjastami byli Jerzy Braun, Bohdan Suchodolski, Karol Ludwik Koniński, Andrzej Trzebiński, Włodzimierz Pietrzak... No i jest jeszcze bardzo ważne dla współczesnej prawicy czytanie Brzozowskiego przez Tomasza Burka, choć nie nazwałbym go prawicowym w sensie jakichś politycznych aktualizacji tej myśli.

SS:
Także dla nas Burek był ważny w tym sensie, w jakim oczyszczał Brzozowskiego z prostej kalki, zakładającej, że autor Głosów wśród nocy dotarł do religii albo zupełnie akcydentalnie, w związku ze swoją chorobą, albo na tle czysto nacjonalistycznym, gdzie naród i religia stanowią bezrefleksyjną ideologiczną zbitkę, wobec której polski intelektualista musi się po prostu w końcu ukorzyć. Burek precyzyjnie pokazywał, jaki to był typ zainteresowania religią, jak bardzo suwerenny, jak silnie związany z nowymi tendencjami intelektualnymi w Europie. I w jak dużym zakresie używany także do krytyki rozmaitych aspektów polskiego katolicyzmu i nacjonalizmu.

MU:
Zgoda. I gdybym z taką poprawką powiedział o użyciach Brzozowskiego przez prawicę, to myślę, że odbierała go zarówno krytycznie, jak i pozytywnie. W tym ostatnim przypadku najbardziej fascynował ostatni etap jego życia, ten zapisywany w Pamiętniku, Książce o starej kobiecie, Głosach wśród nocy, wreszcie we wstępie do Przyświadczeń wiary Newmana, które zresztą przyczyniły się w dwudziestoleciu do wielu konwersji wśród polskich intelektualistów. Chodzi tu o Brzozowskiego dokonującego zwrotu religijnego, dochodzącego do katolicyzmu, piszącego, że narody są jedynymi organami dziejowego działania psychiki. To także Brzozowski, który odżegnuje się od swoich wcześniejszych fascynacji rewolucją i Rosją. A w przypadku prawicowych rewolucjonistów, takich jak Trzebiński czy Pietrzak, istotny jest i Brzozowski ostro krytykujący bezdziejowość polskiej inteligencji i polskiej literatury, no i demaskujący odyseję polskiej słabości, jak to ładnie nazwał Trzebiński...

Andrzej Trzebiński, czasem bardzo brutalnie, używał Brzozowskiego do walki z liberalnym salonem inteligenckim, czyli wówczas ze spuścizną Wiadomości Literackich.

MU:
Było to sięganie po Brzozowskiego trochę w taki sposób, w jaki pan Sierakowski używa go w swoim wstępie do Płomieni, atakując Kołakowskiego i Wajdę, a pan Michalski do ataku na Krasnodębskiego i Rymkiewicza. Powiedziałbym, że to jest używanie Brzozowskiego w roli wygodnego młota mającego rozbijać polemicznie traktowane wartości czy hegemonie. I oczywiście pojawia się zaraz pytanie, kto i dlaczego tak Brzozowskiego używa, w jakich okolicznościach i dlaczego akurat jego, a nie na przykład Irzykowskiego, który był również świetnym rewizjonistą. Kiedy mamy do czynienia z koniunkturą na Brzozowskiego? Może wtedy, gdy jest koniunktura na jakiś rodzaj aktywizmu i radykalizmu, gdy pojawia się apetyt na rewolucję, który wynika z przejedzenia się tym, co jest?

SS:
Koniunktura na Brzozowskiego - jako partnera do myślenia, a nie tylko obiekt akademickich badań - wraca, kiedy pojawiają się społeczne warunki podobne do tych, w jakich sam Brzozowski się zaktywizował. Myślę tu o nowym naturalizmie, tym razem w wersji neoliberalnej (heglowskie jądro determinizmu przeskoczyło z ortodoksyjnego marksizmu do neoliberalizmu), czyli znowu takim zdjęciu odpowiedzialności z człowieka i powiedzeniu mu, że dla panującego ładu ekonomicznego i politycznego nie ma alternatywy, że człowiek nie musi walczyć o własne miejsce w przyszłości, bo ma już tam przytułek zagwarantowany przez system. Z taką mentalną sytuacją mamy dziś do czynienia. To Fukuyama, w którego wierzy się szczególnie bezrefleksyjnie na kapitalistycznych peryferiach. Brzozowski demaskował też bezwład, kwietyzm kulturalny, dopatrujący się w nędzy i poniżeniu znamion wyższości moralnej - to zupełnie jak dziś z hołubieniem przez ogromną część elit naszego prymitywnego katolicyzmu, który ma stanowić wielką wartość duchową i ostoję polskości, której poseł Gowin nie pozwoli zanieczyścić żadnymi europejskimi nowinkami. Albo jak z tymi ekspertami ekonomicznymi, którzy cieszą się, że Polacy bardziej niż inni gotowi są wykonywać niewolniczą pracę na Zachodzie albo w Polsce, co świadczyć ma o ich młodym duchu w sklerotycznej Europie. A najgorszym złem są oczywiście wszelkie zasiłki i pomoc państwa, bo to tylko zdemoralizuje naszych niewolników i osłabi ich wolę wypruwania sobie żył za 1200 złotych na rękę.

Ale z drugiej strony właśnie w momencie tego dorabiania się po 200 latach tracenia rewolucyjny zapał jest dla ważnych grup społecznych w Polsce nieatrakcyjny. Także salon inteligencki, z którym autor Pamiętnika się spierał, jest już dzisiaj trupem. Może więc przestrzeliliście z tym Brzozowskim?

SS:
Nie, nie przestrzeliliśmy, bo nie używamy Brzozowskiego jako młota, nawet jeśli podstawiamy pod Sienkiewicza naszych obecnych wieszczów - Wajdę z okresu infantylnej Zemsty i Katynia czy Kołakowskiego, którego od wielu lat stać jedynie na pogardliwe prychanie na współczesną filozofię, tak jak Sienkiewicz prychał kiedyś: Ruja i poróbstwo! na nową literaturę i dramat. Koniunktura na Brzozowskiego jest dzisiaj doskonała w tym sensie, w jakim wszystkie elementy, które dla Brzozowskiego były tak irytujące i napędzały go do krytyki, właśnie zaistniały w wolnej Polsce albo trwają w niej nieprzerwanie, od kiedy Brzozowski pisał o Polsce zdziecinniałej. A myślę też o jego krytyce polskiej religijności i polskiej rodziny. W tekście Romana Pawłowskiego o Płomieniach z Gazety Wyborczej trafna jest na przykład uwaga, że choćby diagnozy Brzozowskiego na temat Kościoła brzmią w dzisiejszej Polsce nieprawdopodobnie wprost aktualnie.

MU:
Mnie akurat pewien typ antyklerykalizmu wydaje się u Brzozowskiego przestarzały, demagogiczny. Podczas niedawnej lektury Płomieni uderzyła mnie scena, gdzie Michał Kaniowski dowiaduje się, że księża zarazili w kierowanym przez siebie sierocińcu syfilisem małe dziewczynki. Potem widzimy rozwścieczony tłum niszczący klasztor, palący na stosie krucyfiksy, znęcający się nad duchownymi, oczywiście brzuchatymi i brzydkimi... To wszystko utrzymane jest w nieznośnie hagiograficznym stylu.

Naprawdę nie znajduje pan u Brzozowskiego nic aktualnego w czasie sporów o sprawę szczecińską, sprawę Paetza czy sprawę Wielgusa? Kościół wciąż jest ważną częścią polskiej sfery publicznej, wraz z nią się rozwija i wszystkim jej patologiom ulega, a czasem sam je pogłębia...

MU:
Nie, nie widzę tu jakiejś specjalnej aktualności poza taką czysto publicystyczną, do tego literacko oraz intelektualnie niezbyt odkrywczą. No i nie jestem na tyle megalomanem narodowym, by wiązać pewien typ patologii tylko z polskością. Równie dobrze można dla zilustrowania takich zjawisk wydać cokolwiek innego, na przykład Zmory Zegadłowicza czy jakieś antykościelne, wolteriańskie broszurki... Co oczywiście nie znaczy, że o takich sprawach nie trzeba mówić, czy z nimi walczyć. Rzecz w metodach walki i proporcjach widzenia tego, co jest patologią, a co nie. Poza tym, czytając takie fragmenty, tym mocniej zastanawiamy się nad punktem dojścia Brzozowskiego, nad słynnymi zapisami z końca Pamiętnika: Człowiek jest niezrozumiałą zagadką bez Kościoła. Życie ludzkie jest szyderstwem i igraszką, jeżeli Kościoła nie ma. Bardzo ciekawe są tutaj ostatnie wypowiedzi Burka na temat aktualności Brzozowskiego jako l'antimoderne, reakcjonisty i katolickiego realisty...

Zgodnie z tradycją mówienia o sobie przez Brzozowskiego, Burek akcentuje późnego siebie, przeciwko sobie wcześniejszemu, co jest trochę innym stanowiskiem niż słynne zabrać wszystko do nawrócenia z Pamiętnika. Brzozowski miał obsesję ciągłości, do samego końca. Mówił: ja nie mogę się z tamtego wywinąć, ja będę używał i Nietzschego, i Marksa do samego końca, bez nich mój Newman czy Chesterton w ogóle nie miał sensu. Podczas gdy u późnego Burka niepoważne, nihilistyczne machiny krytyczne nowoczesności objawiły swoją bezradność, a on sam wybiera metafizyczną powagę.

MU:
U późnego Burka czy późnego Brzozowskiego? Ten ostatni jednak z jakiegoś powodu sięgał do Newmana znacznie częściej niż do Nietzschego i poświęcał mu - umierając właściwie - tyle energii duchowej. Ta metafizyczna powaga Brzozowskiego jednak jest dla mnie intrygująca i jakoś zobowiązująca. I projektowana przezeń rewolucja dusz raczej, niż instytucji. Bo instytucja już jest - Kościół...

SS:
Dla mnie nie ma tu mowy o klasycznej konwersji na katolicyzm. Brzozowski materialistą pozostał konsekwentnie do końca życia. Przypomnę tylko jego słowa z Pamiętnika, że prócz katolicyzmu kultury jest katolicyzm jako droga do świata nadprzyrodzonego. I ta jest dla mnie zamknięta. Nieco dalej Brzozowski pisze zresztą wprost: Nie jestem katolikiem, nic nie wiem, mam pewną sumę antypatii i sympatii, ale wiem, że wszystkie one pozostawiają mnie w świcie ludzkim. Jego zwrot religijny jest raczej zadawaniem tego samego pytania, które towarzyszyło mu przez całe życie: jak ugruntować to działanie człowieka, jak mu dać jakiś moment absolutny. To jednoznacznie kojarzy mi się ze współczesnymi fascynacjami Zizka i Badiou chrześcijaństwem. Ale jeśli Maciej Urbanowski mówi o Brzozowskim katolik, to ja się nie kłócę, bo, jak mówiłem, nie ma dziś sensu konkurowanie o to, czyj Brzozowski...

MU:
Nie szarpiemy tutaj Brzozowskiego, nie chcemy go szarpać. Raczej chcemy zrozumieć, na ile jest on nam bliski...

Ponieważ nie jesteśmy Katarzyną Kolendą-Zaleską wspominającą papieża, ja jestem za szarpaniem Brzozowskiego - im bardziej osobistym, tym lepiej. Dlatego moje kolejne pytanie brzmi: co się panom w Brzozowskim nie podoba, co drażni, czego ze swoimi poglądami nie mogliście tam strawić?

MU:
Akceptuję podstawowy ton Brzozowskiego, którego elementami są takie pojęcia, jak powaga, patos, maksymalizm, heroizm, naród, humor... Nawet moją niechęć dla pewnego typu literatury niepoważnej, jaka dominuje w Polsce po roku 1989, zawdzięczam Brzozowskiemu... Zawsze podobała mi się jego krytyka. Zarówno ta walcząca, jak i ta rozumiejąca, dzięki której powstał piękny, muzyczny szkic o Charlesie Lambie w Głosach. A irytuje mnie, a może tylko niepokoi u niego jego migotliwość, jak to nazywa trafnie Marta Wyka. To chyba Irzykowski powiedział, że Brzozowski jest jak wystawiona hurtem na sprzedaż apteka. Każdy może kupić, co chce i ile chce... Do tego dochodzi jeszcze ów irytujący już Zdziechowskiego optymizm suchotnika. Jest Brzozowski chory i rekonwalescent. Przypomina trochę Hansa Castorpa z Czarodziejskiej góry. Gruźlica, na którą obaj chorowali, była chorobą ciała, ale do pewnego stopnia i duszy. W sensie metaforycznym w ich chorobie widzimy metaforę stanu ówczesnych umysłów europejskich, gorączkowo szukających wyjścia z matni, w jaką wtrącił je głupi wiek XIX, ale i przewidujących kłopoty, jakie Europa ma już przed sobą. Castorp dystansuje się wobec Settembriniego i Naphty, Brzozowski - jak mi się zdaje - skłania się ku Naphcie ze wszelkimi tego konsekwencjami - dobrymi i złymi. Tam są dla mnie jednak jakieś miejsca niepokojące, które Brzozowski dziedziczy na równi ze swymi współczesnymi. Jak czytam na przykład książki Zeeva Sternhella o narodzinach ideologii faszystowskiej we Francji przed 1914 rokiem, to przecież mowa w nich jest o ulubionych pisarzach Brzozowskiego. Nie chodzi mi oczywiście o etykietowanie znowu Brzozowskiego mianem faszysty, ale o przemyślenie tego, co Fryde pisał o nim jak ideologu polskiej inteligencji. To tekst ciągle wart uwagi.

Czemu prawica oddała Brzozowskiego Krytyce Politycznej?

MU:
Nie wiem, czy tak się naprawdę stało i czy prawica kiedykolwiek posiadała Brzozowskiego. No i nie wiem, czy wydanie dwu książek przez Krytykę Polityczną oznacza jakieś przejęcie tego pisarza. Czekajmy, co z tego wyniknie. Nieskromnie też przypomnę, że ja, prawicowiec, pisywałem jednak o Brzozowskim, pisywali też Burek, Kopiński, pewnie inni. Ale zapewne jest tak, że koniunktura na prawicowe lektury Brzozowskiego skończyła się wraz z eksterminacją prawicy jako pewnej formacji intelektualnej po 1945 roku.

Wielokrotnie pytałem o Brzozowskiego Jarosława Marka Rymkiewicza, Zdzisława Krasnodębskiego czy Andrzeja Nowaka, którzy nie zostali eksterminowani. I każdy z nich na różny sposób odpowiadał mi, dlaczego Brzozowski go nie interesuje albo wręcz drażni. Rymkiewicza z powodów estetycznych, ale nie tylko. Bo Brzozowski chce Polaków modernizować i okcydentalizować, czyli z punktu widzenia Rymkiewicza ma kompleks. Krasnodębski uważa, że Brzozowski uwierzył w naiwną modernizację imitacyjną i dlatego niepotrzebnie Polaków upokarza, bo my tu mamy przecież tak gigantyczny potencjał, że gdyby nie terroryzujący nas zwolennicy modernizacji imitacyjnej, to byśmy nawet Niemcom dali radę. Z kolei Nowak odpowiada, że Polska przegrała historycznie z Prusami i Rosją, ale za to wygrała moralnie, ocaliliśmy naszą czystą duszę republikanów, podczas gdy oni ją utracili. Gdyby młody Brzozowski po swoim spotkaniu z Ochraną usłyszał od Nowaka, że co prawda Polaków nie osłania ich własne państwo, ale za to ich republikańska dusza pozostała czysta, to by mu się pewnie rzucił do gardła... Prawica pogrążyła się w narcystycznych fantazjach na temat polskości i dlatego Brzozowski ze swoją purytańską zasadą rzeczywistości społecznej może ją co najwyżej drażnić.

MU:
Drażnić albo nudzić. W końcu od jego śmierci minęło prawie sto lat i przez ten okres coś niecoś się jednak zdarzyło. Dzisiaj na przykład nie można takich Płomieni z ich patetyczną pochwałą Narodnej Woli czytać naiwnie, zapominając o tym, co było dalej. Ta powieść to dla mnie już w tym sensie wystygłe popioły... Z pewnością też dla niektórych konserwatystów Brzozowski wczesny, prometejski, ze swoim radykalizmem, także retorycznym, z tym niekiedy jawnie niesprawiedliwym, niemądrym krytycyzmem wobec sporej części polskiej tradycji, z naiwnym chwilami zapatrzeniem w Rosję, postrzeganiem terrorystów jako nadludzkich tytanów - bywa ciałem obcym. Oni wybraliby już raczej letniego Gombrowicza z jego im mądrzej, tym głupiej. Pewne myśli formułowane przez Brzozowskiego polska prawica znajdowała potem u innych, może literacko bardziej komunikatywnych pisarzy ...

Część polskiej prawicy rzeczywistość zawsze śmiertelnie nudziła, ale kogo w takim razie znaleźli, żeby się nie nudzić?

MU:
Może Herberta, Herlinga-Grudzińskiego, Mackiewicza, może Bobkowskiego... Na pewno Karola Wojtyłę. Myślę generalnie o polskich pisarzach nieskażonych prometeizmem, co nie oznacza, że bezkrytycznych wobec wspólnoty narodowej i tradycji. Raczej opisujących świat niż chcących go gwałtownie zmieniać, by tańczyć na pobojowisku, jak się marzy Brzozowskiemu jeszcze w Pamiętniku. Sponiewierany tamże Irzykowski napisał o Brzozowskim, że są to marzenia skazanej na bezczynność nahajki. Coś w tym jest. Skazany na bezczynność inteligent marzy, aby wziąć rzeczywistość w galop... Myślę tu zresztą nie tyle o Brzozowskim, co jego naśladowcach.

SS:
Nas z kolei w Krytyce Politycznej strasznie drażni cały ten powtarzany bez przerwy, w odpowiedzi na najbardziej choćby ostrożne hasła emancypacyjne, szantaż totalitaryzmem, nahajką itp. My oczywiście jesteśmy po lekcji postmodernizmu i - tak jak Brzozowski to najczęściej robił - postępujemy po heglowsku: nowy rezultat zawsze zakłada drogę, zniesienie czy przezwyciężenie poszczególnych jej etapów, ale nie zapomnienie o nich czy ich przekreślenie. I jeśli próbujemy odnaleźć moment przekroczenia postmodernizmu w myśli nawet takiego radykała jak Badiou, to wydaje nam się, że ten moment postmodernistyczny chroniący nas w jakiejś mierze przed unieważnieniem Innego czy różnicy stanowisk i tożsamości jest w tym obecny. A póki jest obecny, póty nie grożą nam nahajki. Natomiast wiem dobrze, że ten moment szantażu konsekwencjami, ten argument z równi pochyłej, gdzie na końcu musi być totalitaryzm, odgrywa dzisiaj znacznie większą rolę i nie jest tylko ostrzeżeniem. On odgrywa też rolę demobilizującą wszystkich, którzy chcieliby podjąć krytykę liberalnej hegemonii. To właśnie ma na myśli Sloterdijk, kiedy pisze o oświeconym cynizmie.

MU:
Ja się w dużej mierze z tym zgadzam, jeśli chodzi o te rozmaite szantaże z totalitarnym na czele, które kneblują dzisiaj nasze myślenie. Brzozowski z pewnością nie był myślicielem cynicznym, ale też nie bardzo rozumiem, jak dzisiaj miałby on mobilizować swoich czytelników przeciw liberalnej hegemonii. Dla mnie zawsze ważne było też to, że Brzozowski uczył, iż historia nie tworzy się sama, że jesteśmy za nią - a więc i za siebie - odpowiedzialni. W tym sensie bliskie jest mi rozróżnienie, o którym niedawno mówił w Klubie Krytyki Politycznej w Krakowie Bronisław Łagowski, a mianowicie, że o ile Gombrowicz był piewcą niedojrzałości, a więc jakiegoś dystansu wobec kultury, to Brzozowski - odwrotnie - chciał nas nauczyć dojrzałości, czyli poczucia odpowiedzialności za kulturę, której jesteśmy (albo mamy być) twórcami, nie zaś tylko biernymi konsumentami. Z całą tego gestu konsekwencją, także z jego nieuniknioną śmiesznością. Bardzo lubię to zdanie z Legendy: Biada człowiekowi, który nie czuje się nigdy już śmiesznym. Jest już więc doskonały, ma bezwzględną słuszność, przestał żyć, nie chce już stać się niczym innym. W tym sensie Brzozowski jako wychowawca ciągle chce, abyśmy - jako jednostki i jako naród - żyli na własny koszt, abyśmy walczyli z tą przeklętą odyseją polskiej słabości, z brakiem wiary we własne istnienie.















































p



*Sławomir Sierakowski,
ur. 1979, publicysta, socjolog, założyciel i redaktor naczelny kwartalnika Krytyka Polityczna skupiającego środowisko młodej polskiej lewicy. Inicjator listu otwartego do europejskiej opinii publicznej Chcemy innej Europy (2003). . Kierowane przez niego Wydawnictwo Krytyki Politycznej opublikowało niedawno Płomienie oraz Głosy wśród nocy Stanisława Brzozowskiego. W Europie nr 210 z 12 kwietnia br. zamieściliśmy jego tekst Gra w klasy z historią.

*Maciej Urbanowski,
ur. 1965, historyk literatury i krytyk literacki. Współzałożyciel i członek zespołu redakcyjnego dwumiesięcznika Arcana. Autor m.in. książek: Oczyszczenie. Szkice o literaturze polskiej XX w. (2002), Prawą stroną polskiej literatury (2007). Opracował najnowsze wydanie Pamiętnika Stanisława Brzozowskiego (wyd. Ossolineum, 2008). W Europie nr 163 z 19 maja ub. r. opublikowaliśmy jego tekst Emigranci.