p
Sheldon S. Wolin*
Czy Ameryka jest jeszcze demokracją?
Porównanie demokracji amerykańskiej do dyktatury, nazwanie naszego ustroju totalitarnym może wzbudzić oburzenie miarkowane zdziwieniem. Tylko ktoś z całego serca nienawidzący Busha może dostrzegać podobieństwa między prezydentem Ameryki a nazistowskim Führerem lub dowodzić, że amerykańska demokracja wykazuje totalitarne tendencje. Mam jednak nadzieję, że sceptyczni czytelnicy nie zniechęcą się do dalszej lektury, ponieważ w grę wchodzi tu coś znacznie ważniejszego niż stosunek do obecnej administracji amerykańskiej. Moim celem jest analiza dwóch wątków. Pierwszy z nich zasugerował prezydent Bush, mówiąc, że Stany Zjednoczone są greatest power (tu w znaczeniu "najsilniejsze państwo", "największe mocarstwo" - przyp. tłum.) na świecie. Pojawia się tu więc pytanie natury ustrojowej: w powszechnym przekonaniu nasza konstytucja ogranicza władzę, czy zatem greatest power (tu w znaczeniu "największa władza" - przyp. tłum.) jest umocowana konstytucyjnie, czy też jej legitymacja pochodzi spoza konstytucji? Jeśli zważyć na to, że w ideologii najzagorzalszych zwolenników obecnej ekipy ustawa zasadnicza zajmuje poczesne, by nie rzec święte miejsce, kwestia ta powinna wzbudzić zainteresowanie zwłaszcza tych, którzy uważają się za konserwatystów.
Prezydent często podkreśla, że nasz system jest demokracją. W tradycyjnym rozumieniu tego pojęcia demokracja jest ustrojem, w którym obywatele delegują władzę, a zatem państwo ma tyle władzy, ile jej od nich otrzyma. Jak i kiedy naród przekazał państwu największą władzę na świecie? Jeśli naród na początku nie miał takiej władzy, to skąd ona pochodzi? A może wystąpiło zjawisko narastania władzy nieprzewidziane przez konstytucję ani teorię demokracji? Jeśli tak, to czy taka władza nie jest ze swej natury sprzeczna z duchem i logiką konstytucjonalizmu i demokracji?
Druga kwestia dotyczy równie fundamentalnej i zagrożonej instytucji: czy obywatel może się na nowo nauczyć obowiązków, które demokracja nakłada na swój najwyższy, najtrudniejszy urząd - nie na urząd prezydenta, jak się powszechnie sądzi, lecz na urząd obywatela? Sprawa ta ma swój wymiar praktyczny: odrodzenie obywatelstwa wymaga czegoś więcej niż lekcji wychowania obywatelskiego. Wymaga ustalenia na nowo podstawowych stosunków władzy i zmiany rozumienia obowiązków obywatelskich, które teraz są jedynie obowiązkami widza. Moją zasadniczą tezą nie jest stwierdzenie, że administracja Busha stanowi kalkę nazistowskiej dyktatury, że niewyróżniający się niczym szczególnym Bush przypomina charyzmatycznego Führera, a jego zwolennicy są miłośnikami nazizmu, którzy marzą o rasistowskim narodzie maszerującym defiladowym krokiem. Proponując termin "odwrócony totalitaryzm", próbuję znaleźć nazwę dla nowego typu ustroju politycznego, którego spiritus movens są abstrakcyjne siły totalizujące, a nie personalne rządy, ustroju opartego na zniechęcaniu obywateli do zaangażowania politycznego, a nie na masowej mobilizacji, systemu wykorzystującego prywatne media, a nie instytucje publiczne do głoszenia propagandy wzmacniającej oficjalną wersję wydarzeń.
W klasycznym totalitaryzmie zdobycie totalnej władzy nie było wynikiem zbiegu niezamierzonych konsekwencji, lecz świadomym celem przywódców ruchu politycznego. Najważniejsze XX-wieczne dyktatury były w wysokim stopniu spersonalizowane nie tylko w tym sensie, że na ich czele stała dominująca postać, ale również dlatego, że były w znacznej mierze osobistymi tworami przywódców. Żadnego z tych systemów nie dało się oddzielić od Führera czy Duce. Odwrócony totalitaryzm powstaje zupełnie inaczej: przywódca nie jest architektem systemu, lecz jego produktem. Bush jest podatnym na wpływy, faworyzowanym dzieckiem przywilejów i korporacyjnych znajomości, konstruktem specjalistów od public relations i partyjnych propagandystów.
Klasyczne reżimy totalitarne: Rosja Stalina, Włochy Mussoliniego i Niemcy Hitlera były tworami charyzmatycznych przywódców, którzy w decydującym stopniu odcisnęli na nich swoje piętno. System odwrócony może przeżyć swego przywódcę, który - jak już wspomniałem - jest jego produktem, a nie architektem. Głównymi autorami megalomańskich koncepcji, które w końcu doprowadziły klasyczne totalitaryzmy do upadku, byli sam Hitler, Mussolini i Stalin, natomiast ci, którzy doradzają nominalnemu szefowi supermocarstwa, jego dyrektorowi generalnemu, napełniają go pychą, która nie pozwala mu dostrzec, że osiągnięcie celu, jakim jest światowa hegemonia, wymaga środków nieporównanie większych od posiadanych.
Obserwujemy tu pewne nowe zjawisko: konserwatywną formę etatyzmu, który nie lubi wydatków socjalnych, ale za to chętnie ingeruje w najbardziej osobiste sprawy: życie seksualne, małżeństwo, rozrodczość i rodzinne decyzje o życiu i śmierci. Doskonałą ilustracją konserwatywnej wersji etatyzmu był przypadek Terri Schiavo. Pospiesznie zwołano nadzwyczajną sesję zdominowanego przez Republikanów Kongresu. Przywódca senackiej większości dr Frist sformułował z oddali ekspertyzę medyczną. Prezydent wrócił do Waszyngtonu. Protestanccy fundamentaliści i katolicy oblegli media, Kongres i legislaturę Florydy, a wszystko to w związku z osobą, u której w opinii lekarzy nastąpiła śmierć mózgowa. Ważny był nie konkretny przypadek, lecz milcząca groźba zawarta w szybkiej mobilizacji publicznej i prywatnej władzy, w wyreżyserowanym spektaklu fanatyzmu.
W odróżnieniu od klasycznych reżimów totalitarnych nastawionych na radykalną transformację, która usunęła prawie wszystkie ślady po poprzednim systemie, odwrócony totalitaryzm wyłonił się niepostrzeżenie z zachowaniem pozornej ciągłości tradycji politycznych państwa. W kontekście niniejszej analizy inwersja następuje wtedy, gdy z pozoru niezwiązane ze sobą punkty wyjścia zbiegają się ze sobą i nawzajem wzmacniają. Gigantyczna korporacja wprowadza sesje modlitewne dla swoich kadr kierowniczych, a protestanccy fundamentaliści przychodzą na franczyzowe spotkania, podczas których kaznodzieje milionerzy wysławiają zalety kapitalizmu. Są to składniki systemu, którego publiczną twarzą jest administracja państwowa. Do inwersji dochodzi wtedy, gdy jakiś system wytwarza wiele istotnych zachowań tradycyjnie kojarzonych z jego antytezą - na przykład wybrany w wolnych wyborach szef władzy wykonawczej może aresztować podejrzanego bez zgody sądu albo wyrazić zgodę na stosowanie tortur, jednocześnie pouczając naród, że praworządność jest święta. Nowy system, odwrócony totalitaryzm, jest inwersją ustroju, którym według własnych deklaracji być powinien. Nie przyznaje się do swojego rzeczywistego charakteru, licząc na to, że jego dewiacje zostaną uprawomocnione jako zmiany. I znowu mamy tutaj do czynienia z dokładnym przeciwieństwem klasycznych totalitaryzmów, które nie tylko nie ukrywały zerwania z poprzednim ustrojem, ale się tym zerwaniem chlubiły.
Jak najczęściej rozumie się pojęcie totalitaryzm? Jest to przede wszystkim próba realizacji ideologicznej koncepcji społeczeństwa jako systematycznie uporządkowanej całości, której części (rodzina, Kościoły, szkolnictwo, życie umysłowe i kulturalne, gospodarka, rekreacja, polityka, administracja państwowa) są podporządkowane - jeśli trzeba, to z użyciem siły - celom reżimu. Władze mają monopol na formułowanie tych celów. W klasycznych reżimach totalitarnych wszystkie instytucje, praktyki i przekonania społeczne z założenia były dyktowane i koordynowane odgórnie. Totalność władzy wymagała, by wszystko podlegało odgórnej kontroli. W rzeczywistości żadnemu reżimowi totalitarnemu nie udało się do końca zrealizować tej wizji. Wszystkie były przeżarte korupcją, niekompetencją i cynizmem.
Totalitaryzm odwrócony funkcjonuje inaczej. Ustrój ten odzwierciedla przekonanie, że świat można zmienić w ograniczonym zakresie - zaspokoić potrzeby energetyczne, ustanowić wolny rynek, utrzymać supremację militarną i zainstalować przyjazne reżimy w regionach świata uznawanych za kluczowe z punktu widzenia bezpieczeństwa i potrzeb gospodarczych kraju. Odwrócony totalitaryzm głosi również na całym świecie hasło demokracji, przy czym jest to demokracja kierowana, czyli ustrój, w którym mandatem do sprawowania władzy są wybory kontrolowane przez władzę, czego najnowszy przykład stanowią wybory prezydenckie w Egipcie w 2005 roku. Prezydent Mubarak, który rządzi już od ponad 20 lat, bez problemu pokonał kilkunastu rywali. Według doniesień prasowych stosowane były takie metody jak zastraszanie, korumpowanie czy utrudnianie przeciwnikom dostępu do mediów.
Stany Zjednoczone są klinicznym przykładem tego, jak można kierować demokracją, nie sprawiając przy tym wrażenia, że się ją likwiduje. Nie odbywa się to w ten sposób, że przywódca narzuca swoją wolę albo władza eliminuje opozycję z użyciem siły. Wykorzystuje się za to mechanizmy - przede wszystkim gospodarcze - które sprzyjają integracji, racjonalizacji i koncentracji bogactwa. Lansuje się przekonanie, że wszystkimi dziedzinami życia - od opieki zdrowotnej po politykę, a nawet religię - można zarządzać tak, jak nastawionym na zysk przedsiębiorstwem. W tym modelu wyborcy zachowują się równie przewidywalnie jak konsumenci, uniwersytety mają prawie tak samo zracjonalizowaną strukturę jak przedsiębiorstwa, a w przedsiębiorstwach obowiązują schematy dowodzenia podobne do wojskowych. Ideologią reżimu jest kapitalizm niemal w równym stopniu niekwestionowany, co doktryna nazistowska w III Rzeszy. Polityczne wyzwanie polega na tym, by zaprząc na potrzeby ustroju zróżnicowane dynamiki: wojsko chce coraz bardziej futurystycznej technologii i coraz bardziej zabójczej broni; korporacyjna gospodarka ciągle szuka nowych rynków zbytu; Kościoły organizują łowy na konwertytów; media informacyjne i rozrywkowe z jednakowym zaangażowaniem walczą o poszerzenie rynku i o zdobycie łask establishmentu politycznego; inteligencja pożąda prestiżu, który daje jej utrzymywanie zażyłych stosunków z prezesami spółek, politykami i generałami (oczywiście inteligencja ta cały czas "mówi władzy prawdę w oczy").
Geniusz Partii Republikańskiej przejawia się tym, że dostrzegła systematyzujący potencjał tych instytucji i stworzyła z nich coś zupełnie nowego w amerykańskiej polityce: dynamiczny ruch reakcyjny deklarujący się jako konserwatywna partia, która jest zwolenniczką ograniczenia kompetencji państwa, odpowiedzialności fiskalnej i powrotu do naszego założycielskiego mitu, czyli oryginalnej Konstytucji Ojców Założycieli. Partia ta wypracowała imponujący system rekrutacji przyszłych aparatczyków.
Chociaż wskażę na pewne podobieństwa między amerykańskim systemem politycznym a nazistowskimi Niemcami, moja zasadnicza teza brzmi następująco: oba systemy należą do tej samej totalitarnej rodziny, czyli występują między nimi różnice gatunkowe, paralele i uderzające podobieństwa. Podbój pokojowo usposobionych sąsiadów i ekspansję niemieckiej hegemonii ideologia nazistowska oficjalnie uzasadniała za pomocą pojęcia Lebensraum. Zgodnie z tą doktryną Niemcy potrzebowały przestrzeni życiowej dla rasy panów, która to rasa musiała wojować, aby nie popaść w dekadencję. Doktryna ta uderzająco przypomina głoszoną przez Busha doktrynę wojny prewencyjnej.
Ta ostatnia zezwala na użycie siły za granicą z reguły przeciwko znacznie słabszemu krajowi, co można porównać do niemieckiej inwazji na Belgię i Holandię w 1940 roku. Zgodnie z tą koncepcją Stany Zjednoczone mają prawo zaatakować inny kraj, gdy uznają, że potęga USA dozna istotnego uszczerbku, jeśli zagrożenie ze strony tego kraju nie zostanie wyeliminowane, jeszcze zanim się faktycznie zmaterializuje. Wojna prewencyjna jest odpowiednikiem Lebensraum w epoce terroryzmu. A ponieważ terroryzm ma charakter globalny, zwolennik prewencji może zaatakować prawie każdy kraj, argumentując, że sponsoruje on terrorystów. Po zakończeniu pierwszej wojny w Zatoce Perskiej neokonserwatywni ideologowie jako cel inwazji wybrali Irak. Przekonywali, że Ameryka tylko w jeden sposób może zmyć z siebie hańbę Wietnamu i pokazać, ile jest naprawdę warta: wydając wojnę innym krajom.
Można by zareplikować, że w odróżnieniu od armii polskiej w 1939 roku, która według nazistów szykowała się do napaści, terroryści rzeczywiście mają zbrodnicze zamiary. Ale wypowiedziana przez Busha wojna z terroryzmem po pierwsze jest prawdopodobnie sprzeczna z konstytucją, a po drugie nie ma gwarancji, że tę wojnę można wygrać w konwencjonalnym sensie tego słowa. O klęsce nazistowskiej machiny wojennej przesądziła nie Polska, lecz pycha, nadmierne ambicje, decyzja o jednoczesnym prowadzeniu dwóch wojen - przeciwko Związkowi Radzieckiemu (rozpoczętej trochę wcześniej) i Stanom Zjednoczonym. Doktryna wojny prewencyjnej traci sens w sytuacji, gdy wrogiem nie jest inne państwo, a gromadzenie dowodów na to, że jakiś kraj sponsoruje terrorystów, wymaga czasu.
W wypadku Iraku zastosowanie doktryny prewencyjnej skończyło się fiaskiem. Po inwazji i szybkim pokonaniu armii irackiej w kwietniu 2003 roku Stany Zjednoczone i ich sojusznicy stwierdzili, że ich wojska, jak również ludność kraju, są nieustannie atakowane przez wroga, którego dokładnej tożsamości nie sposób było ustalić. Kiedy próba powiązania Saddama z terrorystami zawiodła, Stany Zjednoczone sprowokowały terroryzm, którego nie udało im się znaleźć. Awantura iracka pokazuje, jakie są różnice między doktryną Lebensraum i głoszoną przez amerykańskie supermocarstwo ekspansyjną doktryną globalizacji: ta pierwsza była ludobójcza w swoich zamiarach i skutkach, ta druga stawiała sobie skromniejsze cele zmiany układu sił na Bliskim Wschodzie, ochrony dostaw ropy i zapewnienia bezpieczeństwa Izraelowi. Supermocarstwo nie spustoszyło całego kontynentu i nie wymordowało milionów ludzi, a skutki jego decyzji - tysiące niewinnych ofiar, dewastacja ekonomiczna i społeczna oraz wiele lat okupacji wojskowej - nie były zamierzone.
Niewykluczone, że z czasem różnice między klasycznym i odwróconym totalitaryzmem ulegną uwydatnieniu. Pod rządami tego pierwszego życie zwykłych obywateli - poza tymi, którzy umieli kolaborować z reżimem - było bezlitośnie szare, trudne i pozbawione nadziei. Pod rządami tego drugiego istnieją spore szanse na to, że życie zwykłych obywateli w końcu stanie się znośne pod względem materialnym i bezpieczniejsze. Trudno natomiast liczyć na to, że reżim będzie demokratyczny. Przekonanie, że przyszłość przyniesie poprawę warunków materialnych i stabilizację społeczną, wynika przede wszystkim z faktu, że cele te odpowiadają potrzebom zdobywcy, który nie chce formalnie sprawować władzy nad podbitymi krajami. Globalizujące mocarstwo chce mieć bazy wojskowe za granicą, partnerów handlowych, rynki i konsumentów. Chce być panem feudalnym, a nie staroświeckim imperium.
Totalitaryzm odwrócony jest łagodniejszy od klasycznego, co wyraża się tym, że ten pierwszy ma charakter ekumeniczny, a ten drugi ksenofobiczny. Trzy klasyczne totalitaryzmy podporządkowywały sobie inne społeczeństwa, ale nie dążyły do ich wchłonięcia w takim sensie, w jakim czynili to na przykład Rzymianie, obejmując podbite narody obywatelstwem rzymskim. Globalizujące supermocarstwo usiłuje zatrzeć granicę między Vaterland i Ausland: z entuzjazmem eksportuje kulturę i miejsca pracy (wykorzystując jednocześnie wszystkie okazje, by osłabić związki zawodowe w kraju i za granicą) i równie entuzjastycznie wita u siebie wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych pracowników z zagranicy, zwłaszcza jeśli niewykwalifikowani mają świadomość, że są pozbawionymi większości praw obywatelskich czy politycznych gośćmi, a nie przyszłymi obywatelami.
Nazizm i włoski faszyzm nie ukrywały się zbytnio ze swoim zamiarem demontażu ustrojów parlamentarnych w swoich krajach. Oba rozumiały, że totalność władzy wymaga wyeliminowania wielopartyjności i uczciwych wyborów. Kiedy nie udało się pokazać, że inwazja na Irak była reakcją na bezpośrednie zagrożenie w postaci broni masowego rażenia, administracja Busha zmieniła uzasadnienie i zaczęła twierdzić, że chciała przynieść demokrację narodowi ciemiężonemu przez tyrana. W rezultacie zrealizowany został scenariusz, zgodnie z którym groźba wojny jądrowej miała doprowadzić do zawieszenia demokracji konstytucyjnej do czasu pokonania wroga. Tutaj zagrożenie nuklearne rzekomo stwarzane przez Saddama Husajna zostało przywołane jako uzasadnienie dla inwazji, której celem było narzucenie demokracji społeczeństwu, które przypuszczalnie chciało się pozbyć Saddama Husajna, ale nie wyraziło życzenia, by je demokratyzowano, zwłaszcza jeśli demokratyzacja miała oznaczać sekularyzację. Na potrzeby krajowe administracja Busha dodatkowo deklaruje, że okupacja Iraku jest częścią nieprzerwanej wojny z terroryzmem, aczkolwiek dowody na związki Saddama z Al-Kaidą są równie cienkie jak dowody na to, że iracki dyktator posiadał broń masowego rażenia.
Promotorzy amerykańskiego supermocarstwa na razie nie przejawiają zainteresowania likwidacją systemu, który umożliwia im maksymalizację władzy: demokratyczna polityka w odpowiednich warunkach i przy zastosowaniu odpowiednich mechanizmów kontrolnych nie stwarza barier dla ich totalizującej władzy, a nawet może jej sprzyjać. Odpowiednie warunki oznaczają porowatość instytucji, która pozwala różnym formom władzy - o formalnie niepolitycznym charakterze, nieskrępowanej ograniczeniami konstytucyjnymi ani procesem demokratycznym (nazwijmy ją "władzą korporacyjną") - zamieniać dostęp do polityków i wpływ na nich w partnerstwo. Nie jest to korporatyzm z marzeń Mussoliniego, lecz państwo-korporacja. Po co obalać konstytucję, jak to zrobili naziści, skoro można wyzyskiwać porowatość instytucji, a w trudnych sytuacjach bronić się interpretacjami sądowymi, z których wynika np., że pierwsza poprawka do konstytucji chroni anonimowość gigantycznych wpłat na kampanię wyborczą albo że zorganizowany lobbing w wykonaniu wielkich korporacji jest realizacją prawa obywateli do wysuwania postulatów wobec władzy?
© Wolin Sheldon; Democracy Incorporated. Princeton University Press. Reperinted by Permission of Princeton University Press
przeł. Tomasz Bieroń
p
*Sheldon S. Wolin, ur. 1922, amerykański filozof i publicysta polityczny, emerytowany profesor Uniwersytetu Princeton. Wykładał także m.in. w Berkeley i Oxfordzie. Zajmuje się przede wszystkim teorią demokracji - zasłynął na początku lat 60. książką "Politics and Vision: Continuity and Innovation in Western Political Thought" będącą ostrzeżeniem przed zanikiem poczucia obywatelskiej partycypacji w polityce. Znany z niezwykle krytycznego stosunku do administracji George'a Busha. Inne jego książki to m.in. "The Berkeley Rebellion and Beyond" (1970), "Presence of the Past" (1989) oraz "Tocqueville Between Two Worlds: The Making of a Political and Theoretical Life" (2001).