Seria napadów wydarzyła się między końcem 2005 roku a wczesną wiosną 2007 roku. Właściciele kantorów byli przerażeni sposobem działania sprawców - napastnicy nie żądali oddania pieniędzy, tylko od razu z zimną krwią z broni automatycznej strzelali do swoich ofiar.

Reklama

"Byli wyjątkowo bezwzględni. Plan mieli prosty: najpierw zabić, a potem sprawdzić, czy ofiara ma przy sobie pieniądze. Od początku zakładali, że jeśli w pobliżu pojawią się świadkowie, to także będą musieli zginąć" - tak scharakteryzował trójkę bandytów naczelnik krakowskiego wydziału przestępczości zorganizowanej Prokuratury Krajowej Marek Wełna, gdy w połowie czerwca wysyłał do sądu akt oskarżenia.

Odnalezienie sprawców zajęło wiele miesięcy - w tym czasie dochodziło do kolejnych napadów. Przełom nastąpił, kiedy małopolscy policjanci połączyli ze sobą wcześniejsze wydarzenia w Tarnowie, Piotrkowie Trybunalskim i Kraśniku z napadam w Myślenicach.

"Stanęliśmy przed mapą z zaznaczonymi miejscami napadów. Uznaliśmy, że muszą stać za nimi ci sami ludzie. Zabili pięć osób, by zrabować 230 tysięcy" - wyjaśnia jeden z policjantów, którzy zajmowali się tą sprawą.

W końcu policja wytypowała trzech mieszkańców woj. świętokrzyskiego: Tadeusza G., Jacka P. oraz Wojciecha W. "Nie mieliśmy jeszcze wtedy stuprocentowych dowodów winy, a wiedzieliśmy, że szykują kolejny skok" - opowiada policjant.

Po zatrzymaniu wyszło na jaw, że jeden z zatrzymanych był zaufaną osobą policji. Od kilku lat współpracował z Centralnym Biurem Śledczym jako tajny współpracownik. Prowadzący go oficer ma ważną funkcję w "polskim FBI", gdyż kieruje jednym z wydziałów. Prokuratorzy z Krakowa skrupulatnie analizują teraz, jakie dokładnie informacje przez lata przekazywał bandyta policjantowi. Według informacji DZIENNIKA było ich zaledwie kilka.

"Bandyta mógł wykorzystać współpracę do rozciągnięcia parasola ochronnego nad swoją działalnością. Weryfikujemy również, jakie były jego relacje z oficerem, który namówił go do współpracy" - ujawnia oskarżyciel z Prokuratury Krajowej.

Reklama

Bycie informatorem policji może w praktyce ułatwić przestępczą działalność. Dane tajnego współpracownika trafiają bowiem do specjalnej komputerowej bazy danych. W przypadku zainteresowania nim innego policjanta lub innych służb informacja o tym trafia natychmiast do oficera prowadzącego. Według rozmówcy DZIENNIKA z ministerstwa sprawiedliwości jest pewne, że to, iż bandyta był współpracownikiem, z pewnością opóźniło zatrzymanie morderców.

"Nie mogę się w żaden sposób odnieść bezpośrednio do tej sprawy, bo trwa śledztwo i wszelkie informacje lub komentarze mogłyby naruszyć jego tajemnicę. Niemniej obowiązująca, żelazna zasada jest taka, że nie ma żadnej taryfy ulgowej dla naszych informatorów, jeśli popełniają przestępstwo, poniosą odpowiedzialność" - powiedział DZIENNIKOWI Krzysztof Hajdas z Komendy Głównej Policji.

Nieoficjalnie wiadomo jednak, że kierownictwo policji i resortu spraw wewnętrznych jest bardzo zainteresowane tą sprawą. Podobną wpadkę Centralne Biuro Śledcze przynajmniej raz już zaliczyło. Trzy lata temu tajny współpracownik policji dzięki wstawiennictwu CBŚ dostał pozwolenie na broń. Następnie zastrzelił z niej swoją byłą dziewczynę i jej partnera.