Na pierwszy ogień poszły wszędobylskie "ustąp pierwszeństwa przejazdu" i "jesteś na drodze głównej", które są w Polsce według ekspertów najbardziej nadużywanymi. Skrzyżowania dróg uprzywilejowanych i podrzędnych - m.in. w dzielnicach Rubinkowo i Grębocin - zamieniły się w ten sposób w skrzyżowania dróg równorzędnych, na których pierwszeństwo ma pojazd nadjeżdżający z prawej strony. Kierowca musi teraz zwolnić, by upewnić się czy nie nadjeżdża inny samochód. "Szacujemy, że liczba wypadków i stłuczek spadła o około 30 proc. Jeśli już dochodzi do kraks, ich skutki są mniej tragiczne, bo samochody jeżdżą wolniej" - mówi DZIENNIKOWI Agnieszka Kobus-Pęńsko z Zarządu Dróg Miejskich w Toruniu. Według niej na jednym ze szczególnie groźnych skrzyżowań - ulic Antczaka i Pułaskiego - nagle zapanował spokój.
>>>Zobacz, jak jeździ się po ulicach bez znaków
Badanie i jego wyniki mogą dziwić postronnych obserwatorów, nie dziwią jednak wielu specjalistów od spraw ruchu drogowego, których część uważa, że zbyt dużo znaków szkodzi. "Percepcja przeciętnego człowieka nie pozwala wówczas na zarejestrowanie wszystkich wyrażanych przez znaki sygnałów i ostrzeżeń" - powiedział DZIENNIKOWI ekspert od inżynierii ruchu z Politechniki Gdańskiej Lech Michalski. Według niego z tego powodu znaki albo są niedostrzegane, albo ignorowane.
Czasem są wręcz przyczyną nadmiernej pewności siebie. "To tego typu myślenie: skoro jestem na drodze głównej, to mogę gnać przed siebie z zawrotną prędkością" - mówi Agnieszka Kobus-Pęńsko.
Jak dowiedział się DZIENNIK, za toruńskim przykładem jako kolejne miasto zamierza teraz pójść Nowa Sól w województwie dolnośląskim. Poza granicami Polski pomysł demontowania znaków nie jest tymczasem niczym nowym. Najbardziej zaawansowane jest niemieckie miasteczko Bohmte pod Hamburgiem, gdzie w połowie maja 2007 r. usunięto 60 proc. znaków, a nawet światła. "Wszyscy stosują się do jednej, dobrze znanej zasady: pierwszeństwo ma ten z prawej" - mówi DZIENNIKOWI miejscowy policjant Dieter Klenke. Rezultat jest taki, że do końca ubiegłego roku w miasteczku nie doszło do ... żadnego wypadku. Podobne rozwiązanie zastosowane na londyńskiej ulicy Kensington High Street spowodowało spadek kolizji z 70 do 40 rocznie.
"U nas ciągle obowiązuje filozofia: jest znak, nie ma problemu. Tymczasem często jest dokładnie na odwrót" - mówi Lech Michalski.